„Sprawdzali, jak się zachowam”. Rozmowa z Krzysztofem Wodiczką

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.
Projekcja weteranów wojennych, Pomnik Abrahama Lincolna, Plac Unii, Nowy Jork 2012
Projekcja weteranów wojennych, Pomnik Abrahama Lincolna, Plac Unii, Nowy Jork 2012

Zofia Krawiec: Ludzie opowiadają panu o swoich niepowodzeniach życiowych i traumach. Jak Pan sobie z tym radzi?

Krzysztof Wodiczko: Wysłuchuję i wchłaniam. Gorzej jest później – nastaje etap redagowania materiału w formie wideo. Polega na wysłuchiwaniu nagranego materiału, w kółko. Tysiące razy. Dlatego, że muszę zbudować konieczny dystans, ale ostrożnie, żeby samemu nie zacząć budować pancerza, grubej skóry, jaką oni mają. Wtedy zatarłyby się między nami różnice. To jest możliwe, tym bardziej, że nie zajmuję się tym na co dzień, w przeciwieństwie do profesjonalnych terapeutów. Poza tym w takiej pracy jest cała masa elementów związanych bezpośrednio z procesem nagrywania. Jestem naładowany mnóstwem innych spraw.

Czy weterani wojenni i ludzie po traumatycznych doświadczeniach chętnie opowiadają swoje historie? Jak nawiązuje się między wami kontakt?

To bardzo ważny element mojej pracy. Często praca nad projektem trwa nawet rok. Potencjalnie współartyści muszą nabrać zaufania do projektu i do mnie. To zaufanie jest niemożliwe bez osoby, która jest między mną a nimi. To może być np. pracownik społeczny, mogą to być także psychoterapeuci lub zaufana osoba, która odpowiada za organizację społeczną i która działa na ich rzecz. Powodzenie zależy od tego, czy zdam egzamin wobec takiego pośredniczącego człowieka. Egzamin polega na wybadaniu mnie, sprawdzeniu, czy przypadkiem nie należę do dziennikarzy, czy filmowców, którzy często historie np. weteranów usensacyjniają, dramatyzują. Zazwyczaj pokazuję wtedy swoje inne prace, żeby mogli zobaczyć, na czym polegają. Im dłużej pracuję nad kontaktem z grupą, tym łatwiej jest mi wzbudzić niezbędne zaufanie. Potencjalni współartyści muszą najpierw podważyć tę pracę, muszą potraktować ją jako coś podejrzanego, coś, co przychodzi z zewnątrz, jest inwazją w ich świat i manipulacją. Ten okres podważania muszę przetrwać. Podstawową rzeczą jest słuchanie. To, co ma być przekazane, musi nabrać ładunku emocjonalnego i musi być procesem wiodącym do odkrycia czegoś, czego ta osoba do tej pory jeszcze nie mówiła. W takim procesie łatwiej czasami otworzyć się przed kimś nowym, zwłaszcza w sytuacji publicznej, niż nawet przed najbliższą osobą. Ten rodzaj wydobywania z siebie w sposób emocjonalny szczegółów zmiażdżonych w nieświadomości życiowych sytuacji jest tym, co ja robię – słuchając, a oni – mówiąc. Czasami staram się nakierować jakimś hasłem, ale nigdy nie wiem, co usłyszę. W tym przejawia się związek między moimi pracami a psychoterapią, ponieważ psychoterapia też opiera się na słuchaniu. Nie jestem lekarzem, wykonuję taką kulturową pracę z elementami psychoterapii. Czas traktowania projektu jako czegoś niebezpiecznego, podejrzanego jest ważnym okresem, który ja muszę przetrwać, ponieważ w tym procesie muszę się jeszcze raz pojawić i wykazać się cierpliwością i konsekwencją. W wypadku pracy z weteranami zdarzało się, że przychodziłem na umówione spotkanie, a ich nie było. Takie sytuacje się powtarzały. Dopiero po jakiś dwóch tygodniach powiedzieli mi, że mnie badali, sprawdzali, jak się zachowam. Z ich strony zawsze jest element zabezpieczania się.

Czy bohaterom Pańskich prac opowiadanie o sobie jest do czegoś potrzebne?

Grupy, z którymi pracuję, muszą zobaczyć w tym różnego rodzaju korzyści dla siebie. Potencjalni współartyści muszą poczuć, że ten projekt do czegoś się im przyda. Młodzi ludzie, przyszli odbiorcy skończonej pracy, muszą się dowiedzieć z niej, co im grozi. Dowiedzieć się mogą tego tylko od tych, którzy już to przeżyli. Muszą się dowiedzieć, jaka jest różnica między sfabrykowanymi przez wojskową propagandę i narodową kulturę wyobrażeniami o wojnie, a jaka jest jej rzeczywistość. To są oczywiste społeczne i polityczne gratyfikacje. Jednak oni muszą czuć również swoją prywatną korzyść. Bez tego nie pojawią się na spotkaniu. Ja nigdy nikogo nie wybieram, to osoby z grupy, z którą pracuję, muszą wybrać udział w pracy. Mnie również, w sensie użytecznym, muszą wybrać. Namawiam do tego, żeby mówić o tym, co wydaje się niewyrażalne. W projekcie z pomnikiem Lincolna brał udział młody weteran, który opowiadał o niemożliwości odczuwania. Mówił do swojej dziewczyny „kocham cię”, ale nic przy tym nie czuł, była w nim tylko pustka – tak bardzo odciął się od swoich emocji. Bardzo ciekawy był tutaj proces parateatralny, w którym podczas mówienia trzeba było gestykulacyjnie wpisać się w formę pomnika. Ważna też była świadomość, że projekcja nie będzie zawieszona w próżni, tylko w przestrzeni wielkiego miasta, w którym będą ludzie. Niekiedy podczas filmowych nagrań używałem zdjęcia tłumu na podłodze, żeby weterani zdawali sobie sprawę, że poniżej nich jako pomnika będą ludzie. Postacie, którym można coś przekazać. Najbliżsi – dziewczyna, rodzice, syn, często koledzy. Weterani wojenni w rzeczywistości bywają bezdomni we własnych domach, izolują się w osobnych pokojach, reszta rodziny ich nie rozumie, ponieważ są inni niż przed wojną. Wejście w przestrzeń publiczną jest bardzo uzdrawiającym momentem. Mimo że jest się nadal pojedynczą jednostką, jest się wtedy również częścią czegoś większego. W wypadku pomnika Lincolna istotne było to, żeby sami współautorzy odczuwali relację między pomnikiem i nałożoną na niego projekcją. Jedno się nie rusza, drugie jest ruchome. Pierwsze jest zimne i zastygłe, drugie jest ocieplone i miękkie. Z punktu widzenia psychoterapeutycznego oznacza to, że pomnik odnosi się do przeszłości, której nie da się zmienić, natomiast rzucony nań filmowy obraz sugeruje, że można żyć z przeszłością w sposób twórczy. Nadać jej nowe znaczenie, zamiast być uwięzionym w przeszłości. Uwięzienie w przeszłości jest melancholią, o której mówił Freud, czyli nieustannym odtwarzaniem strasznych doświadczeń bez możliwości ruchu do przodu. Oni są żywymi pomnikami własnej traumy. Ale dzięki tej projekcji-animacji stają się pomnikiem, który mówi, nie milczy, i który potrafi znaleźć dla siebie nową rolę. Istotne jest to, żeby zobaczyli siebie w szerszym planie, przyznając, że owszem, moja sytuacja jest wyjątkowa – jak na swój sposób historia każdego – ale jest również częścią większej historii, w którą wplecione są inne osoby. Zaczynają widzieć swoją misję w zrobieniu czegoś dla innych, chcą opowiedzieć im, ostrzec, żeby zmienić ich sytuację. Każdy występuje tutaj w podwójnej roli: „ja jako osoba indywidualna” i „ja jako osoba społeczna”. To pozwala na spojrzenie na siebie z innej perspektywy, co jest nieodzownym etapem procesu wydobywania się z traumy. Ważne, aby stać się aktywnym czynnikiem zarówno pojedynczego, jak i zbiorowego położenia. Tu pozwolę sobie na rodzimą społeczną refleksję: cała trawiona chorobą traumy Europa Środkowo-Wschodnia jest jakby zaklętym, niemym, zbolałym pomnikiem. Dzisiaj powinniśmy skupić się przede wszystkim na tym, jak iść do przodu, co można zmienić, żeby lepiej żyć i zrobić to z dystansem, a może nawet z poczuciem humoru, które nie wykluczają szacunku i pamięci.

Co chce Pan osiągnąć przez swoje działania?

Głównie chodzi mi o to, żeby ludzie dzięki przestrzeni publicznej mogli być razem, ożywiając siebie oraz swoje miejsce. Stwarzam transmisję wielokanałową dotyczącą spraw, które trudno komunikować. Chcę stworzyć sytuację, w której przestrzeń zostanie użyta w sposób pełny, rzeczywiście stanie się domeną publiczną. Jednocześnie przerywając kontynuację najbardziej podejrzanych ideologii, niedobrych wzorców działania. W obszary zapełnione pomnikami przeszłości należy wszczepiać współczesne problemy, żebyśmy to my przejęli kontrolę nad strefą publiczną, a nie ona determinowała naszą egzystencję. Żebyśmy uczyli naszą zbiorową przeszłość, a nie ona nas. Częścią kultury jest również podważanie tego, co przez nią powielane wydaje się wątpliwe i niebezpieczne dla przyszłości. Dla mnie w pewien sposób kluczowe jest również słowo „proteza”. Bo można widzieć te prace jako protezy kulturowe. Proteza jest narzędziem, które zostało stworzone, aby zastąpić utraconą część ciała. Ale proteza nie tylko zastępuje – stwarza też możliwość odkrycia nieznanych wcześniej zdolności. W tym sensie praca kulturowa może być uznawana za protezę.

Czy w Ameryce spotkał się pan z jakimiś problemami przy realizacji swoich projektów?

Myślę, że to, co zrobił Bush w imię bezpieczeństwa narodowego, było bardzo szkodliwe i zmagamy się z tym do dzisiaj. Stworzył potężny kontrolujący wszystko system ochrony: oczekiwaliśmy, że Obama da nam inne rozwiązanie. Okazało się, że mimo całej retoryki to, co zrobił Bush, nie tylko nadal funkcjonuje, ale nawet jest wzmocnione. Przestrzeń publiczną morduje się w imię bezpieczeństwa. Została ona dosłownie sterroryzowana obostrzeniami w walce z terroryzmem. Mieliśmy – dwunastu artystów różnego typu, w tym ja – robić projekcje na budynek Nowego Muzeum w Nowym Jorku i wszystko zostało zamknięte, bo, jak podejrzewam, władze miasta obawiały się użycia w projekcji tekstu, który mógłby podnieść temperaturę polityczną, jak to się niedawno stało w czasie demonstracji Occupy Wall Street. Władze miasta wymyśliły przepis, który pozwala im w inny sposób kontrolować, jakie teksty wyświetla się na budynkach, w szczególności miejskich. Amerykańskie konstytucyjne prawo do tego, żeby sfera publiczna umożliwiała komunikację, jest teraz poważnie zagrożone.

Krzysztof Wodiczko, „Pomnik Lincolna i Bowery Mission”, Fundacja Profile, Warszawa, 27.05 – 16.06.2013