Parada, polska sztuka publiczna i cenzura obyczajowa

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Tegoroczna Parada Równości odbywała się pod znakiem domniemanego powrotu konserwatywnej polityki, budzącej się po dekadzie rzekomego liberalizmu, hydrze klerykalnej propagandy oraz wyborów prezydenckich, które wygrał zdaniem wielu osób zupełnie nie ten kandydat. Polska polityka, podobnie, jak polska historia, nie jest niestety obszarem refleksji, tylko powstań i zadymy, więc również nastawienie wielu uczestniczek i uczestników Parady było nastawieniem panicznej, pozbawionej namysłu trwogi o to, co nadchodzi. A nadchodzą podobno ciemne chmury politycznej i kulturowej niepoprawności, w której wszystko, co inne, niż tradycyjna rodzina, traci na wadze oraz na odwadze, co podobno wszyscy świetnie pamiętamy.

W roku 2005 Parada Równości została w Warszawie zakazana. Przyszło na nią w związku z tym dwa czy trzy razy więcej osób, niż zwykle, co skwapliwie z Aleką Polis filmowałyśmy (link). Wśród tych osób była urocza, mocno już starsza kobieta, która z rozbrajającą i wzruszającą szczerością tłumaczyła nam, że ona nawet nie za bardzo zdaje sobie sprawę, czego dokładnie życzą sobie mniejszości seksualne, ale ponieważ w 1980 roku walczyła o wolne związki, to nie zawaha się walczyć o nie również teraz, oraz o wolność słowa i zgromadzeń również.

Dziś, w 2015 roku jest nieco inaczej. Obie strony - ta konserwatywna i ta bardziej liberalna - świetnie znają ograniczenia cudze oraz własne. Trzecia, zmarginalizowana strona tego równania, upominająca się o ekonomiczną, kulturową, polityczną i społeczną równość, pomału również dochodzi do głosu, i coraz więcej osób, tak z lewa, jak i z bardziej postępowego prawa, powoli dołącza.

W połowie lat 30. XX wieku Walter Benjamin opisywał mechanizmy desakralizacji dzieł sztuki w dobie reprodukcji technicznej. Dziś należałoby raczej mówić o politycznym ikonoklazmie - o derytualizacji i egalitaryzacji polityki, która stanowi ważny element również w obszarze produkcji artystycznej. Każdy większy projekt sztuki w przestrzeni publicznej przynosi przecież debatę o tym, co wspólne, o politykę reprezentacji oraz o koszta i sposób ich rozkładania w kontekście państwowego finansowania sztuki. Produkcja artystyczna staje się często epicentrum debaty w gruncie rzeczy ważniejszej, niż niejedna skandalizowana i fetyszyzowana przez media kłótnia w parlamencie, jest bowiem obszarem, gdzie jak w soczewce spotkać się mogą rozmaite odcienie tego, co społeczne, i gdzie sytuacja sprawowania władzy zastąpiona zostaje tej władzy w gruncie rzeczy rewizją i redystrybucją.

Tak stało się między innymi w związku z projektem Julity Wójcik "Tęcza", stojącym jeszcze na Pl. Zbawiciela, gdzie w tym roku przeszła również stołeczna Parada, akcentując potrzebę zachowania i dalszego wspierania tej pracy ze środków publicznych. W zażartą dyskusję wokół niej zaangażowały się wszystkie możliwe strony, a problem publicznej odpowiedzialności za kulturę oraz państwowego wspierania dzieł sztuki zyskał nową platformę wyrazu.

W moim przekonaniu najciekawsze jest spojrzenie "przekrojowe" na ten projekt, takie, w którym momentami brutalna dialektyka rozwoju i społecznej recepcji tej pracy staje się symboliczną reprezentacją polskich wojenek wewnętrznych, agonii i zmartwychwstań tradycji konserwatywnych oraz postępowych. Najbardziej poruszające były dla mnie oczywiście te momenty, w których posępna wzniosłość tęczowych zgliszczy przypominała nie tylko o prekaryjności i kruchosci tego, co postępowe w polskiej debacie politycznej, ale przede wszystkim o wypalonych przez faszystowską pożogę zgliszczach popularnego dziś i otwartego miasta. Systemowa ochrona, jaką przyznano wreszcie "Tęczy" po kilku próbach jej spalenia, to oczywiście forma kontroli i nadzoru gwarantujących późnonowoczesnym społeczeństwom ich zadziwiającą i niewytłumaczalną niczym innym stabilność i spójność, ale zarazem jedyna możliwa szansa przetrwania tego, co różnorodne, słabe i zwyczajne, bo chyba trudno powiedzieć o samej materii tej pracy, że jest skomplikowana.

Więc - życie "Tęczy" to życie po życiu, podobnie, jak życie zamurowanej żywcem Antygony w politycznej teorii Europy, ale zarazem jakaś taka zwyczajna, codzienna, przaśna wersja zmartwychwstania, alternatywa dla tej głoszonej z ambony kościoła przy pl. Zbawiciela. W tej niepokojącej bliskości dwie polskie formuły tego, co wspólne: kościelna i laicka; elitarna i ludowa; tradycyjna i nowoczesna, trwają dziś ze sobą gwarantowane wyłącznie czułą opiekuńczością organów ścigania. Czy kiedykolwiek możliwa będzie ich pokojowa koegzystencja? Trudno przewidzieć, na razie ich antagonizm zręcznie syci parady i procesje.