Elitarni

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

„Wywyższeni. Od Faraona do Lady Gagi" to nowy pomysł na aranżację ekspozycji w warszawskim Muzeum Narodowym. Okazja na spacer po salonach możnych niemal od zarania świata. Jednocześnie to debiut Narodowego w nowej odsłonie po latach zastoju i administracyjnego paraliżu. Także świetna okazja na dokopanie się do fundamentu takiej instytucji, jak muzeum. Ten fundament to kultura jako narzędzie władzy. Kultura jako polityka rządzenia, budzenia zachwytu w oczach poddanych, kultura jako język hołdu wobec tych, którzy mają władzę. Kto ma władzę, ten ma i muzeum.

To szczególny pomysł na odczarowanie muzealnych zbiorów. Eksponaty tracą poniekąd aurę autonomicznych kunstwerków. Zyskują za to kontekst, i to jaki. Patronują im teraz najwyżsi dostojnicy, i nie ma znaczenia, że niektórzy stracili głowy podczas burzliwych przewrotów. Zastąpili ich kolejni. Pomysł na ten kontekst zrodził się poniekąd z konieczności. Muzeum warszawskie nie może się pochwalić posiadaniem zbyt wielu dzieł najwyższej klasy według miary obowiązujących (jeszcze?) kanonów. Zatem być może najlepszym wyjściem w poszukiwaniu nowej aranżacji muzeum było rzucenie światła na samą ideę kolekcji, jej kościec ideologiczny, a nie apoteoza estetycznych walorów samych dzieł. Ta autorefleksyjność muzeum była już wcześniej głośno postulowana przez poprzedniego dyrektora, Piotra Piotrowskiego. Zanim jednak na serio zabrał się do realizacji swoich zamiarów poległ w starciu z muzealnym zapleczem, o którym zjadliwi powiedzą, że jest molochem sklerotycznej biurokracji, zaś łagodnego usposobienia, że to organizm zbyt delikatny na gwałtowne rewolucje. Zwyciężyła druga opcja, ale z nadzieją na ewolucję wizerunku kolekcji w gmachu przy Alejach Jerozolimskich.

Bo jednak muzeum stanowi ulubiony fetysz władzy. A władza nie toleruje samowoli. Zmienia się tylko poprzez anektowanie, kolonizowanie terytoriów dotychczas wobec niej niepodległych. Odwrotny kierunek - kapitulacja wobec ataku z peryferyjnych rubieży nie wchodzi w grę. Piotrowski zaś działał, jak partyzant na urzędzie. Muzeum to również doskonała alegoria porządku. W swojej istocie każda muzealna wystawa wprowadza jakiś sens, rozpoznawalny kierunek w bieg wydarzeń już odległych, przeżytych, przypomnianych i dopiero teraz w pełni rozumianych. Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu - ta sentencja Hegla to chyba jeden z najwłaściwszych kluczy do zrozumienia muzealniczej natury.

Ta wycieczka po historycznych wizualizacjach władzy okazuje się zresztą zadziwiającą konserwatywna. Osrebrzona splendorem muzealnych precjozów dawna sztuka opromienia swoich mecenasów, królewskie rody, arystokratyczne dwory, wszelkich wielmożów. Wystawa ociera się o jakąś dziwną ideologię, głoszącą, że kulturze najlepiej służy sztywna etykieta, nimb autorytetu i tradycja. W nowoczesność wprowadza widza biedermaierowskie pogodne mieszczaństwo, które za chwilę ustępuję ukłonom wobec państwowych dygnitarzy II RP. To być może efekt polskiej specyfiki - sentymentalnego zapatrzenia w przeszłość, bezkrytycznej idealizacji lat międzywojennych. Ta polska specyfika to także śladowa obecność klasy próżniaczej - kapitalistów heroicznej fazy industrializacji i ich kontynuatorów, hedonistów lat dwudziestych, trzydziestych, piewców ówczesnej moderny, pierwszych kolekcjonerów nowoczesności. Nowoczesność na wystawie w Narodowym to jej najbardziej krwawe oblicze - masowe totalitaryzmy zniewolonego motłochu lat nazizmu i stalinizmu - oraz jej późny wnuk w najbardziej groteskowym kostiumie, czyli polscy celebryci na miarę marzeń mieszkańców z blokowiska. To wszystko stanowi oczywiście najbardziej stronniczy przegląd stereotypów na temat upadku wszelkiej kultury, norm, obyczajów, wartości itp. No cóż, jesteśmy jednak w muzeum.

A Muzeum Narodowe w obecnej odsłonie próbuje sprostać kilku wyzwaniom. Ponownie wejść w rolę szacownego skarbca dziedzictwa sztuki, ale również osłodzić klęskę budowniczych Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Zerka więc w stronę rodzimej popkultury i romansuje z Dodą. Nieco wyobcowane na tym gruncie, nie może się zdecydować, czy podjąć z nowymi elitami spór na modłę krytycznych dyskursów radykalnej sztuki, czy przeciwnie, starać się przypodobać dzisiejszym gustom, nawet tym blokowej proweniencji. Ale to pozorne dylematy. Głównym decydentem pozostaje nadal państwo. I wobec tego władcy muzeum również musi być służebne. Pełniąc niejako rolę zastępczą zanim powstanie projektowane Muzeum Historii Polski, Narodowe już prowadzi po ścieżkach historii od matejkowskiej bitwy przez sarmacki fantazmat po piłsudczykowskie salony.

Być może nad warszawskim muzeum czuwa duch jego wieloletniego dyrektora i ojca założyciela - Stanisława Lorenza. Ten wybitny muzealnik, historyk sztuki, biegły administrator posiadał także niezwykły talent poruszania się na salonach władzy. W poświęconej mu pamiątkowej księdze sprzed kilku lat seria zdjęć dokumentuje jego karierę między notablami Sanacji, doktrynerami socrealizmu czasu Bieruta, a później w gronie europejskich intelektualistów z epoki odprężenia, w końcu wśród partyjnych menadżerów dekady Gierka. I niech to nie zabrzmi oskarżycielsko. Może to raczej przykład prawdziwego pozytywisty, organicznika żmudnie dbającego o narodową substancję kultury niezależnie od koloru władzy.

I to wszystko jest przecież fascynujące. Budując aktualną tożsamość Muzeum, żywi się blichtrem władzy, ale też odsłania swoje korzenie - korzenie instytucji zmuszonej do pielęgnowania hierarchii, wartości estetycznych i politycznych. Muzeum pozostaje wciąż dzieckiem Oświecenia i musi dbać o kondycję smaku powszechnego, demokratycznego, również plebejskiego. A właściwie to musi stale wyznaczać granicę, poza którą smak plebejski zostaje wypchnięty. Aby sprostać temu zadaniu, musi mieć władzę lub musi władzy służyć. I najlepiej sprawdza się w roli kronikarza tej władzy, jak pokazuje wystawa w Muzeum Narodowym - każdej władzy.

„Wywyższeni. Od Faraona do Lady Gagi", Muzeum Narodowe, Warszawa, do 23.09.2012.