Wśród prac naukowych wydanych przez Uniwersytet Śląski w ubiegłym roku pojawiła się książka Anny Markowskiej o zdecydowanie zaskakującym tytule: Definiowanie sztuki - objaśnianie świata. O pojmowaniu sztuki w PRL-u.
Definiowanie, objaśnianie, pojmowanie. Trzy grzechy wobec świata ponowoczesnego. Trzy guziki zakurzonej i podziurawionej togi, odwieszonej lata temu na hak "rzeźnika Rozmyty". Autorka nie tyle popełnia grzechy, co przyjmuje przywołaną w jednym z rozdziałów rolę "idioty" i "błazna", a z drugiej strony rolę "kobiety", przez co ma duże szanse pozostać poza zasięgiem kamieni, potencjalnie ciskanych w jej stronę.
Książka podzielona jest na cztery części. Każda, poza ostatnią, poświęcona jest temu, co rzekomo nas stwarza: dom, ciało, język. Wydestylowane elementy umiejętnie splatają się ze światem wartości i ducha, czyli tym, co zgodnie z rozporządzeniami współczesności nie jest stosownie wyodrębniać. Tytułów części nie można wszakże uznać za drogowskazy. Są raczej "workami", do których Markowska wkłada to, co kojarzy z umiejętnością budowania stanu rzeczy, własnego jestestwa i płciowości. Wszystko, o czym mówi, stawia w stan niepewności i odtąd nic już nie jest jasne. W trakcie czytania zupełnie zapomina się o szyldzie, który otworzył przed czytelnikiem dany "worek".
Zgodnie z przyjętą metodą hermeneutyczną autorka chce odsłonić przed nami taki sens dzieła, który byłby najbliższy prawdzie. Uwzględnia przy tym drogę artystyczną twórcy zależną od czasu i miejsca jego aktywności. Stosuje więc podejście socjogenetyczne, szczególnie uzasadnione w przypadku analizy sztuki uwikłanej w PRL-owską rzeczywistość. Wstępuje w ten sposób na grunt estetyki, a zarazem socjologii, zatracając czasami ciągłość przyjętej strategii. Dlatego można mówić o pewnej sprzeczności już w samym założeniu metodologicznym, która jest trudna do przełknięcia przez metodologa, ale śluzem pokrywa przełyk czytelnika "potocznego".
Hermeneutyka zajmuje się twórcą wyłącznie jako odbiorcą. Stąd twórca jako taki nie interesuje Markowskiej. Można powiedzieć, że jakby sobie na przekór przywołuje Gadamera, natychmiast niemalże go porzucając na rzecz wyjaśniania bardziej sytuacji niż dzieła i bardziej usprawiedliwiając, niż wyjaśniając. Zatem lepiej jest przyjąć, że Gadamer wraz Heideggerem szatańsko podszepnęli pomysł interpretacji tak ryzykownej dla historyka sztuki, z którą mniej lub bardziej świadomie radzi sobie autorka, lecz nie interpretując tak naprawdę, tylko dokonując spisu skojarzeń. Zarówno dzieło, jak i twórca są niczym teksty, między którymi autorka mnoży synapsy, tworząc coś na kształt Schopenhauerowskich parergam i paralipomen. W tym układzie rekonstrukcja drogi artystycznej włączona będzie w treść i potraktowana jako niesłusznie zlekceważone "obrzeża tekstu", których rozpoznanie i objaśnienie może zwrócić wolność sfetyszyzowanym dziełom i ich autorom przez uprawianą dotąd historię (jak słusznie zauważa P. Bourdieu). Cel taki i przyjęta w związku z tym droga rozważań usprawiedliwiałyby również nieraz męczącą erudycję Markowskiej.
Autorka w całej pracy pozostaje historykiem, który zmądrzał i już wie, że jego narzędzia zardzewiały i łamią się przy każdej próbie ich użycia. Nie jest jednak socjologiem, więc co najwyżej stosuje podejście socjogenetyczne, ale nie potrafi wykorzystać całkiem słusznie zresztą przyjętej perspektywy. Dlatego jeśli w rozprawie pojawia się wątek "domu", to w formie zbyt uogólnionej, mimo, że wnioski z niego wyprowadzone poparte są studium przypadku. Brak również tego, co dotyczy gry językowej czy ekonomii ciała. Markowska patrzy rzeczom w oczy, ale widzi je przez swój dom, swój język, swoje ciało. Nie jest również estetykiem, stąd problem z analizą dzieła. Rozdarta, jak jej bohaterowie, próbuje wybrnąć z niewydolności historyka.
Gdyby autorka zdyscyplinowała swoją metodę, najprawdopodobniej mielibyśmy do czynienia z niezwykle ciekawą propozycją nie tylko dla potocznego odbiorcy, ale i krytycznego, który tak bardzo potrzebuje dzisiaj skutecznej metody do rozważania pola artystycznego.
Wróćmy jednak do zawartości książki. Markowska przywołuje postaci wraz z ich dziełami (podaję w kolejności zgodnej z narracją lektury):
I część, Dom - Jan Cybis, Karol Estreicher jr., Andrzej Wróblewski, Tadeusz Kantor;
II część, Ciało - Jerzy Bereś, Alina Szapocznikow, Zbigniew Warpechowski;
III część, Język - Mieczysław Porębski, Wiesław Juszczak.
Oczywiście obok wymienionych pojawia się całe mnóstwo nazwisk, koniecznych niczym "haczyki" Göedla, ale i takich, których obecność odciąga nas, niestety, od sensu wypowiedzi (i wtedy przyprawia o zmęczenie!). Słowem, sztukę pojmuje przez "bios artysty" (jak słusznie to określił M. Porębski) czasami rozbudowany w niezrozumiałą dla czytelnika stronę.
Rozdziały te wciągają nas w jakiś dziwny wir wypowiedzi budujących spiralę, którą Markowska przemierza w pionie raczej, przeskakując kolejne zwoje, niż podążając po nich. Nigdy też nie wiadomo, o który punkt w następnej kolejności zahaczy. Autorka dość swobodnie przemieszcza się nawet w kilku równoległych pionach na raz, niestety ze szkodą dla zrozumienia całości tekstu.
Dotąd nie poruszyłam kwestii ostatniej części. Jest poświęcona Definiowaniu sztuki - objaśnianiu świata i ma charakter niemalże odrębnej, autonomicznej wypowiedzi. Jest równocześnie "usprawiedliwianiem się" z przyjętego postępowania.
W tej części pojawiają się również niezwykle trafne uwagi dotyczące męskiej dominacji w polu kultury (ten wątek jest zresztą niejako tkanką podskórną całej rozprawy, tj. przy każdej, możliwej okazji odczuwa się płeć autorki, na co zwrócił już uwagę M. Porębski w swojej ostatniej książce Krytycy i sztuka, Warszawa 2004), co pokrywa się z wynikami badań zawartymi w książce P. Bourdieu "Męska dominacja" (Oficyna Naukowa, Warszawa 2004).
Książka kończy się zdaniami: "I to właśnie sztuka je [cierpienie - J.W.] dźwiga, pod warunkiem, że artysta nie robi uników przed nieuchronnością czy pięknem martwej fali, ale unosi je mocą swojego ciała, wyobraźnią języka, umiejętnością budowania domu i zamieszkiwania go. Rozstrzygnięcie, czy unosi je z chęci wygranej, czy poprzez adorację życia, należy do rozstrzygnięć fundamentalnych". Tak naprawdę mamy tym samym do czynienia z otwarciem nowego, jeszcze nienapisanego rozdziału!
Błyskotliwość autorki sprawia, że co parę kartek można napotkać na niezwykle interesujące wnioski. Niestety, z powodu odrywania się jej od linii zbudowanej przez siebie spirali, czytelnik może przegapić owe kulminacje. Często odnosi się wrażenie obcowania z synkopową opowieścią - niektóre fragmenty brzmią niczym perełki, soczyste sonaty, a niektóre zakrawają na aleatoryczny popis.
Podjęcie tematu definiowania, objaśniania i pojmowania sztuki w PRL-u jest dowodem nie tylko odwagi autorki - tak w kontekście ponowoczesności, jak i w kontekście sfetyszyzowanej i wielokrotnie zmitologizowanej obecnej rzeczywistości kraju. Markowska przekonuje nas o moralnym obowiązku "uwolnienia" uwięzionych w szufladach historii i stereotypów podmiotów twórczych. Przeprowadza długi dowód na zasadność spoglądania na sztukę poprzez losy jej twórców, uwikłanych w to, co "poza" sztuką. Stawia nas tym samym przed koniecznością udzielenia odpowiedzi na pytanie, czy sztuka jest nam potrzebna do czegoś więcej niż tylko gra estetyczna bądź ideologiczna. Równocześnie odwraca sytuację, patrząc na świat poprzez sztukę. Jak sama pisze: "Sztuka pokazała, że świat to coś jeszcze więcej niż konieczność i kompromis oraz, że tożsamość można budować inaczej niż poprzez rozpoznanie antagonizmu. [Sztuka] przechowała także gotowość do szczęścia, bez narzucania mu warunków, relacji władzy i pragnienia. Dziwne zaiste, ale będąc wyznaniem miłości, ufności do świata, wywoływała agresję wśród tych, którzy głosili konieczność kompromisu. Kompromis bowiem uznawano za wyższy moralnie przede wszystkim dlatego, że posługiwał się wielkimi ideami, odwołując się do naszej polskiej //kultury klęski//".
Anna Markowska, Definiowanie sztuki - objaśnianie świata. O pojmowaniu sztuki w PRL-u, Wyd.Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 2003