Kilka słów gwoli ścisłości (Łukaszowi Białkowskiemu z uprzejmym pozdrowieniem)

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

czyli wstęp poniewczasie

Dziwnie się czuję w roli recenzowanego, a nie recenzującego, ale cóż, sam się prosiłem. Dodatkowo zawsze wydawało mi się, że odpowiedzi skrytykowanych krytykującym - choć na szczęście w tym wypadku sytuacja tak jednoznaczna nie jest - są nieco... no, w każdym razie coś z nimi nie tak. A jednak nie ma co się krygować. Szczególnie, że nie idzie mi o prostą polemikę - i tu od razu podziękuję Łukaszowi Białkowskiemu za obszerny, partiami ciekawy tekst. O co zatem? O ścisłość... i nieco intelektualnego ekshibicjonizmu. Koniecznego, bo Białkowski w jednym jest na pewno typowy: nie umie inaczej, niż pod linijkę.

No więc najpierw ścisłość. A czepiam jej się dlatego, że sam autor cały czas powtarza, że jestem nieprecyzyjny, kluczę, zamiast iść prosto, nie referuję swojej metodologii etc. O tym, czemu nie referuję, za chwilę. Na początek garść sprostowań, które Białkowskiemu, miłośnikowi pietyzmu, z pewnością będą miłe.

Wszystko, czego moglibyście dowiedzieć się od konserwatywnych krytyków kultury, ale boicie się zapytać to kolejny kwartalny temat Krytykanta.pl, czwarty w tym roku po Wylogowałeś się i co dalej?, Zmęczeniu rzeczywistością oraz Too many artists. One - w swoim czasie - również "witały odwiedzających" moją stronę (wraz z odpowiednimi grafikami). Jeśli więc już analizować moje teksty na podstawie - nazwijmy je - meta-krytycznych esejów, to właśnie wszystkich; można powiedzieć, że ten kwartet to coś jak rama mojego pisania o sztuce. Białkowski postanowił wybrać tylko jedną jej krawędź. Czy świadome, czy nie wiedział o istnieniu pozostałych - nie mam pojęcia. W każdym razie przekaz wyszedł mu prosty: Banasiak to konserwatysta, a jego teksty to emanacja tej postawy. A może taki właśnie miał być? Niemniej szkoda, że Białkowski czepił się tego "konserwatywnego krytyka kultury" jak pijany płotu. Być może gdyby puścił, wyszłaby mu analiza nieco bardziej przenikliwa - a moje pisanie nie jawiło się tak pełnym sprzeczności.

Teraz ścisłości techniczne. Rewolucjoniści są zmęczeni to nie jest "drukowana wersja tekstów, które od dłuższego czasu są dostępne w Internecie". To jest - co można przeczytać na tyle okładki - wybór tekstów z kilku magazynów drukowanych (miesięczników i kwartalników), jednego dziennika oraz Internetu. Proporcje druk - sieć rozkładają się plus minus po równo.

I jeszcze ustęp, o którym nie wiem co myśleć. Bo kiedy Białkowski głośno myśli nad kwotą, za którą wydano moją książkę oraz jej skromnym wyglądem, to wydaje mi się to na tyle nieeleganckie - by nie powiedzieć małostkowe - że nie wiem, czy wydawnictwo Otwartej Pracowni jadowicie deprecjonuje, czy tylko napisało mu się o jedno słowo za dużo. W każdym razie - nie spotkałem się jeszcze z taką praktyką recenzencką i nie ma chyba sensu zapytywać Białkowskiego: a co mu do tego i co to za różnica - za ile? Co do dystrybucji, sprawa jest zupełnie przyziemna - i jak wyobraźnię Białkowskiego tak rozpalają kwestie finansowe, wystarczy zapytać, odpowiem. Co do tego, że estetyka Rewolucjonistów... przypomina pozycję wydaną przez "centralę usług gazowniczych, a nie galerię sztuki" - chyba wbrew intencjom, spory to dla mnie komplement. Ale generalnie: jak chce się poszturchać recenzowanego autora, nie zaczyna się tekstu od tego, że ma tanie buty.

I jeszcze obiecany ekshibicjonizm. O ramie, którą sobie skonstruowałem, i w obrębie której staram się poruszać, już wspominałem. Wydaje mi się, że jest ona optymalna dla opisu tego, co dzieje się obecnie w polskiej sztuce. Jednak być może najistotniejsze w tym wszystkim jest to, że... ja nie jestem naukowcem. Nie występuję z pozycji historyka sztuki, nie stosuję jego warsztatu czy metodologii. Definiuję się jako krytyk - tu brakuje terminologii, ale próbowałem ją wprowadzić w tekście Zapaść, z którego Białkowski cytuje jedynie pikantny cytat z Irzykowskiego - no więc definiuję się jako krytyk "doraźny", prasowy, operujący na przestrzeni "nienaukowych" gatunków w rodzaju esej, felieton, recenzja - jako krytyk "pierwszego kontaktu". Być może moje teksty przydadzą się kiedyś kolegom akademikom - bo na przykład chwytają jakiś puls naszego czasu, do czego naukowa aparatura jest niezdatna - a być może nie. Nie wiem, gdyż zasadniczo jestem skazany na intuicje, domniemania, a nawet - co szczególnie dziwi Białkowskiego - czucie (w miejsce szkiełka i oka).

A co za tym wszystkim idzie, nie ma sensu rozpatrywać moich tekstów na płaszczyźnie dyskursu akademickiego - zaś Rewolucjoniści są zmęczeni nie są książką naukową. Piszę to bez ironii - tym bardziej, że Białkowski nie jest pierwszym akademikiem, który chce przykrawać moje teksty do modelu stosowanego w Zakładzie Estetyki Instytutu Filozofii UJ, czyli patrzeć na nie przez mikroskop i wymagać od nich uniwersyteckiego rygoru. Wydaje mi się, że to fundamentalne nieporozumienie (tu przy okazji odpowiedź na jedno z pytań Białkowskiego: książkę skomponowałem wedle subiektywnej oceny jakości własnych tekstów, brałem także pod uwagę dynamikę całości, stąd układ felieton - esej - recenzja).

Pozwalam sobie na tę dygresję - w zasadzie to wspominam o tym przy każdej możliwej okazji - bo Polska ma równie wspaniałą, co zapomnianą tradycję takiej krytyki, dziś wypartą przez dyskurs akademicki. A niemal całkowita dominacja modelu naukowego nad "doraźnym" paradoksalnie utrudnia zrozumienie tego, co obecnie dzieje się w polskiej sztuce. Dlaczego? Akademicki krytyk literacki (choć ja wiolę termin "badacz kultury") Przemysław Czapliński napisał niedawno w "Dzienniku": "dobry krytyk potrafi zinterpretować nawet bilet tramwajowy". Ja twierdzę, że w tym cale nieszczęście, iż tak się powszechnie uważa - że właśnie takie podejście sprawiło, iż zarówno ja, jak i Białkowski możemy zgodzić się co do miałkości propozycji Marty Deskur i grupy Sędzia Główny, które wszak zinterpretować można wybornie. Którą to koincydencję polecam Białkowskiemu pod rozwagę (pisałem o niej i w Rewolucjonistach..., choć być może nie wprost).

Pragnę jednak wyraźnie podkreślić: żadnego z tych modeli krytyki nie uważam za lepszy od drugiego, to raczej awers i rewers jednej i tej samej monety. Streszczam tu własny - obnażam się Białkowski - bo chyba łatwiej pisać o buraczkach jako o buraczkach, a nie ciasteczku. W każdym razie - tu złośliwostka - oj, nie popisał się Białkowski - jak rozumiem, doktor filozofii in spe - warsztatem, skoro przeoczył trzy czwarte ramowych tekstów omawianego autora i nie wie z jakich źródeł pochodzą teksty, o których pisze...

Jednocześnie Białkowski w kilkunastu miejscach trafia celnie (nie powiem, w których) i to po ładnym dryblingu, by jednak zaraz powrócić do planu z książki Jak grać w futbol, którą przyswoił przed meczem. Nie oczekuję naturalnie, że Białkowski napisze teraz nowy tekst, ale pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że kiedy przyjdzie mu ochota, by wrócić do mojej książki, przeczyta ją w nieco inny sposób (może również inni czytelnicy zechcą wziąć pod uwagę niniejszy wstęp poniewczasie). A wówczas być może zrozumie, dlaczego podoba mi się wideo Radziszewskiego, bo jest nieporadne, i co ta nieporadność oznacza - szczególnie w kontekście całej twórczości tego artysty, idealnej jak wypracowanie prymusa; dlaczego nie uważam "za problem" pojawienia się "na horyzoncie absolwentów szkół artystycznych"; dlaczego nie trzeba kojarzyć hasła "nadprodukcja" z "utopijnymi projektami, by regulować, kontrolować i nadzorować kulturę" (nawiasem: dlaczego stwierdzenie, że polską sztukę - podobnie zresztą jak zachodnią, o czym pisali tacy badacze jak Baudrillard czy Ranciere - trawi problem nadprodukcji jest "kompromitujący" - nie pojmuję); dlaczego diagnozuję stan polskiej sztuki "na wyrywki", a nie przeprowadzam kwerendy rok po roku, miesiąc po miesiącu, dzień po dniu; dlaczego mogę napisać tekst o konserwatywnej krytyce i cenić Hirsta, Puzynę, Gombrowicza, Boya oraz Althamera (i innych), a nawet skrytykować idee Kuspita, choć jednocześnie wysnuć z nich pewne żywotne (moim zdaniem) dla aktualnej sytuacji artystycznej wnioski (podpowiedź: dlaczego "Krytyka Polityczna" chce wydać pisma Carla Schmidta?); i przy okazji - dlaczego autorzy, do których się donoszę "doprawdy rzadko są konserwatywni", czemu "wielkie jest w tej materii rzeczy pomieszanie"; a także: jak to doprawdy możliwe, że "Banasiak cytuje Žižka, by kilka stron dalej mówić, że niestety sztuka z natury jest elitarna i zhierarchizowana"?

Kończąc, przyznać muszę, że zawiodłem się trochę na intelektualnej elastyczności Białkowskiego - jak nie pasuje, to się dziwi. Bo poszczególne moje teksty nie mają chyba tak wiele wspólnego, jak chciałby Białkowski, ale też łączy je to, o czym autor omawianej tu recenzji nie wspomniał. Być może gdyby Białkowski wyrzucił klucz (pod koniec artykułu ostro zryty już chyba), którym próbował otwierać wszystkie napotkane po drodze lektury drzwi, a zechciał po prostu pociągnąć za klamkę, znalazłby brakujące ogniwo. A że nie znalazł, że potrzebował jakiejś zewnętrznej miary, i że wybrał sobie na nią ów - stygmatyzujący, jak rozumiem - konserwatyzm - to jest dla mnie kolejny, chyba znowu wyrażony wbrew intencjom, komplement ze strony Białkowskiego.

Z jednym się wszelako z Białkowskim zgodzę - w książce brakuje wstępu. Bo jak widać bez niego lektura może być dość utrudniona: brakuje marszruty, i może się człowiek pogubić. Więc niniejszym nadrabiam. Bo jak napisał Białkowski: "powieść, którą chce nas uraczyć Banasiak, nie ma ani początku, ani puenty". Bingo.

Jakub Banasiak (zapraszam do komentowania na stronie http://www.krytykant.pl/index.php?id=159)

Łukasz Białkowski
Kochać to za mało. O pierwszej książce Jakuba Banasiaka.