Gdzie czai się wróg?

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Niespełna trzydziestoletnia Irena Kalicka, choć wciąż obecna na wystawach pokroju wrocławskiego Rysopisu, prezentujących najmłodsze pokolenie artystów, którzy często ledwie wychynęli zza murów akademii, zdążyła już ugruntować swoją pozycję na scenie młodej fotografii. Na koncie ma kilka istotnych i rozpoznawalnych cyklów, których estetyka rozpina się między biegunami kompulsywnego, analogowego "pstrykania" ("Teatrzyk domowy"), a aranżowanej, czarno-białej, statecznej i perfekcyjnej technicznie opowieści ("Autoportret negatywny, Gęsia skórka").

Najnowsze fotografie artystka prezentuje obecnie w galerii F.A.I.T., pod tytułem - najbardziej znanym wyimkiem z "Nowych Aten" - "Koń jaki jest, każdy widzi". Szybko okazało się jednak, że tego konkretnego konia nie każdy widzi tak samo. Oto bowiem, jeszcze przed wernisażem, zawrzało na facebookowej stronie wystawy. Poszło o promujące ją zdjęcie dwójki modeli ucharakteryzowanych na czarnoskórych. Charakteryzację powiązano z rozpowszechnioną w dziewiętnastowiecznej Ameryce teatralną praktyką blackface - później, rzecz jasna, zdyskredytowaną jako rasistowską - a tym samym wystawę również uznano za reprodukującą rasowe uprzedzenia. Nie tylko rasowe zresztą: pojedyncze głosy zarzucały artystce nawet - o ironio - transfobię. Protest przeniósł się wreszcie na wernisaż, doprowadzając do smutnego zdarzenia - wystawę usunięto z programu Trans*Festiwalu... w którego ramach w ogóle powstała. Brzmi absurdalnie? No właśnie.

Protest to więc po krakowsku kuriozalny, ale tym razem wyjątkowo, niestety, skuteczny. Kiedy grupka obywateli wyposażonych w miotły i podobne akcesoria zebrała się przed kilkoma laty pod Muzeum Narodowym, by wyrazić sprzeciw wobec urządzania w nobliwej instytucji retrospektywy Katarzyny Kozyry, czy kiedy z okazji aktualnego "Gender w sztuce" protestowano pod MOCAK-iem, można to było właściwie zbyć milczeniem. Ot, kilka wzburzonych głosów, uznających zdjęcie Adama Rzepeckiego z dzieckiem przy piersi za obraz zdolny sprawić, by monolit chrześcijańskich wartości zadrżał w posadach. Tego rodzaju manifestacje sprawiały wrażenie organizowanych nieomal z przyzwyczajenia, bez większego echa, kurz bitewny nawet nie zdołał się wzbić. Wystawa Kalickiej natomiast spowodowała ostrą reakcję podbudowaną inną nieco postawą, posuniętą ad absurdum czy może raczej wyjątkowo bezrefleksyjnie zastosowaną - polityczną poprawnością, która zaczęła najwyraźniej zjadać własne dzieci. Jak wyznał w rozmowie Gaweł Kownacki - jeśli spodziewano się jakichkolwiek kontrowersji, to raczej nie z tej strony.

Ekspozycja oparta jest bowiem na czytelnym pomyśle, któremu uczestnicy festiwalu powinni, jak można się było spodziewać, jednogłośnie przyklasnąć. Artystka, odwołując się do powszechnie znanej jako przepastny rezerwuar absurdów, przesądów i kuriozów pierwszej polskiej encyklopedii, zdecydowała się powalczyć z mechanizmami produkowania i reprodukowania stereotypów, kilka z nich ilustrując w formie na tyle przejaskrawionej, by obnażyć ich absurdalność. Schemat więc, mówiąc bez ogródek, prosty jak cep, jeśli pominąć szczegółowe konotacje poszczególnych przedstawień, niemal podręcznikowy: weź na warsztat niepokojące zjawisko, przedstaw je w formie atrakcyjnej, a jednocześnie szytej na tyle grubymi nićmi, by zdemaskować mechanizm jego powstawania, et voilà! Mimo to został on zlekceważony, przez oburzonych widzów, na których sama charakteryzacja, nie zaś z gruntu subwersywne okoliczności jej wykorzystania, podziałała jak płachta na byka. Wnioski na temat wizualnej indolencji części odbiorców są więc dość przykre. Fakt, że były to głosy przede wszystkim widzów zagranicznych (a więc zaznajomionych z wyrastającą na innym gruncie ikonografią osób czarnoskórych) niewiele tutaj zmienia. Zadziwia jednak łatwość ulegania tego rodzaju presji, jaką wykazali się organizatorzy festiwalu, pod którego skrzydłami narodził się i rozwijał projekt. Dbałość o dobre imię przedsięwzięcia jest naturalnie w pełni zrozumiała, niemniej pielęgnowanie wizerunku poprzez wystosowanie odpowiedniego oświadczenia nie byłoby chyba znacząco trudniejsze od impulsywnej dezercji, a i ukazałoby zarazem i otwartość na dyskusję, i konsekwencję.

Dość już jednak tego przydługiego wstępu, przejdźmy do samych prac. Jednoznaczna obrona intencji artystki i stanowiska galerii nie może niestety przesłonić bolączek trawiących same fotografie. Te bowiem mają się niekiedy do obranego celu tak, jak pocieszne nieco dzieło Chmielowskiego do dokonań Diderota. O ile jednak w tamtym przypadku wynikało to m.in. z materialnych ograniczeń, z jakimi borykał się ksiądz Chmielowski, tak tutaj wszystko rozbija się raczej o dysonans między założeniem projektu a inklinacjami artystki. W wywiadzie udzielonym Łukaszowi Białkowskiemu przed kilkoma laty, jeszcze na starcie swojej kariery, Kalicka deklarowała niechęć do zajmowania określonych stanowisk światopoglądowych, nacisk kładła na intuicyjność swojej praktyki1. Spontaniczność w miejsce sztywnych ram to stara śpiewka, ponadto artystka od czasu udzielenia wywiadu mogła nieco zrewidować swoje stanowisko, niemniej obserwacja jej kolejnych poczynań pozwala uznać te deklaracje za trafnie oddające stan faktyczny. Nie znaczy to bynajmniej, że artystka fotografuje wyłącznie intuicyjnie, czy wręcz bezmyślnie. Jednak gdy, dajmy na to, w "Gęsiej skórce" bada gorset społecznych oczekiwań (upostaciowiony w innej "odzieżowej" formie - sukni ślubnej) robi to uderzając w zagadnienie z różnych stron, swobodnie budując większą konstelację. Pod powłoką poprzednich cykli, może z lekkim wyjątkiem "Autoportretu negatywnego", pulsuje zmiennym rytmem proces wielowątkowej refleksji - sprowadzić prace z "Gęsiej skórki wyłącznie do normatywności i prób jej wymuszania, oznacza je spłaszczyć. Kalicka wyraźnie najlepiej czuje się w ramach dłuższych serii, pozwalając rozwijać się równolegle kilku niciom, przecinając je i zawiązując w niespodziewanych miejscach.

raj
Irena Kalicka, bez tytułu, 2015. Dzięki uprzejmości galerii F.A.I.T.

raj
Irena Kalicka, bez tytułu, 2015. Dzięki uprzejmości galerii F.A.I.T.

Zamysł rozprawienia się z głęboko zakorzenionymi stereotypami w pojedynczych, przejaskrawionych fotografiach, jakkolwiek szlachetny, mógł więc wzbudzić obawy, jak się okazuje w dużej mierze słuszne. Owszem, nie ma tu miejsca na serie pełne subtelności, formuła zakłada krótkie i precyzyjne ciosy. Są to jednak często ciosy w próżnię. Kogo mają za zadanie przekonywać? Najczęściej dawno przekonanych - widzowie, którzy na wystawę trafią, raczej nie przechowują w swoich umysłach, nawet w szczątkowej postaci, wizji dzikich Murzynów hasających po sawannie, kultury ludowej rodem z teledysku Donatana czy wzorców męskości opartych na militarnym etosie. Więcej - zapewne nie musieli się ich nawet pozbywać, bo ich pogłos jest raczej słabo słyszalny. Zatem uderzanie w tego rodzaju stereotypy to wyważanie dawno otwartych drzwi. A tymczasem bokiem przemykają kwestie naprawdę istotne . Nie chcę paternalizować i kolejno ich wyliczać, niemniej oczywistym jest, że bardziej palącym i powszechnym problemem jest chociażby niechęć do muzułmanów i panika części społeczeństwa obawiającej się "islamizacji" Europy - dość przypomnieć sprawę doniesienia wystosowanego swego czasu przez Jasia Kapelę pod adresem pewnej facebookowej strony. Wobec tego rodzaju uprzedzeń trudno uznać rasizm wobec czarnoskórych za problem aktualny. Kiedy w "Alternatywach 4" ucharakteryzowany w niemal identyczny sposób co modele Kalickiej występował Ryszard Raduszewski (odgrywając zresztą postać nazwiskiem Abraham Lincoln), jawne wykpiwanie tego rodzaju stereotypów mogło być poniekąd ożywcze. Trzy dekady z okładem później jest już tylko banalne.

rezerwa
Irena Kalicka, bez tytułu, 2015. Dzięki uprzejmości galerii F.A.I.T.

Niewiele lepiej wypadają fotografie uderzające we wzorce "twardej" męskości - ze względu na swą wtórność. Na jednej z nich spleceni w uścisku rezerwiści owinięci kiczowatym, wakacyjnym gobelinem z wizerunkiem roznegliżowanej kobiety oddalają się w głąb kadru, na drugiej, także zwrócony do nas plecami, z rękoma skrzyżowanymi na plecach stoi ubrany wyłącznie w kurtkę moro młody mężczyzna. Który to już raz widzimy podobne obrazy?. Do redefiniowania wyobrażeń na temat męskości nie potrzeba rozmachu Matthew Barneya, jednak do skutecznego podważania czy chociaż poszturchiwania otaczających ją mitów aż tak proste chwyty nie wystarczą. Miejmy nadzieję, że Kalicka na drogę machinalnie dokonywanych po raz enty kontestacji w zamkniętym białym kubiku nie wkroczyła na .

Na szczęście nie cała wystawa jest niemrawym podrygiwaniem na dyskursywnej mieliźnie. Wiatr w żagle łapie artystka zwłaszcza przy tych fotografiach, które dotykają kwestii mniej spektakularnych. Pośród "dużych" tematów za nieco bardziej trafioną od pozostałych można uznać fotografię mierzącą się z przeświadczeniem o złowrogich zakusach Kościoła. Monumentalny, profilowo ujęty portret zagęszcza ikoniczne sensy w przejrzystej kompozycji. Ta sprawia wrażenie bardzo malarskie. Plastycznie modelowana twarz wyłania się spomiędzy plam czerni i czerwieni. Ujęcie niemal tycjanowskie, tyle że czerwień kardynalskiego stroju i czerń tła zamieniają się miejscami, potęgując złowieszcze napięcie (punktem odniesienia była tu m.in. scena pokazu mody kościelnej w "Rzymie" Felliniego). Dodatkowo uchwycona w momencie gwałtownego zwrotu postać, przekształca się w płaską, drapieżną figurę, przechodzącą płynnie od falujących, rozwianych połów sutanny ku ostro zakończonej mitrze.

biskup
Irena Kalicka, bez tytułu, 2015. Dzięki uprzejmości galerii F.A.I.T.

Humorem i błyskotliwością odznacza się rozmyte, migawkowe przedstawienie mężczyzny w quasi-chitonie, stojącego obok kanelowanej kolumny, oprawione w złoconą ramę zdobioną stylizowanym na kimation drobnym ornamentem. Dobór ram dopełniających tak wizualnie, jak i semantycznie poszczególne zdjęcia zasługuje zresztą na uznanie sam w sobie.

Z kolei w kompozycjach ukazujących fragment wybiegu w zoo czy próbę leczenia poprzez stawianie baniek jak nigdy dotąd ujawniają się zdolności artystki nie tylko do komponowania figur w kadrze, ale i operowania wyizolowanymi, niemal abstrakcyjnymi szczegółami. Te sceny przewijają się tutaj na marginesie, a jednocześnie błyszczą najjaśniej.

Jeśli jednak to właśnie marginalia uznamy za najsilniejszy element wystawy, nadrzędny zaś cel za niezrealizowany, wypadnie uznać całość za potknięcie w nabierającej rozpędu karierze artystki. Potwierdziło się to, co już przed kilkoma laty sama deklarowała: wypowiadanie się ze ściśle wyznaczonych pozycji Kalickiej nie służy, choć jej język obrazowy ciągle w znaczący sposób ewoluuje. Miało być memento dla społeczeństwa, wyszło dla samej artystki. Ostrze banału okazało się obosieczne, wywołując impulsywne reakcje. Co do nich, cóż - najwyraźniej nawet elementarz może stanowić lekturę zbyt wymagającą, jeśli uparcie trzyma się go do góry nogami.

 

Irena Kalicka, "Koń jaki jest, każdy widzi", F.A.I.T., Kraków, 29.05-30.06.2015

marcin
Irena Kalicka, bez tytułu, 2015. Dzięki uprzejmości galerii F.A.I.T.

banki
Irena Kalicka, bez tytułu, 2015. Dzięki uprzejmości galerii F.A.I.T.

mewy
Irena Kalicka, bez tytułu, 2015. Dzięki uprzejmości galerii F.A.I.T.

  1. 1. I. Kalicka, "Maski mam zawsze przy sobie", rozmowa Łukasza Białkowskiego, "Punkt" nr 5, 2011, s. 113.