Sytuacja krytyka żyjącego w grodzie Kraka jest doprawdy fascynująca. Prezentowana sztuka jest najczęściej całkowicie przewidywalna, ale za to (jak wszędzie) napompowana medialnym szumem: zdjęcia z początku montażu wystawy - proszę bardzo, zdjęcia z końca montażu wystawy również, mile widziany trailer. W środku prezentacja - kotlet schabowy z ziemniakami (bez surówki!). A potem zdjęcia z wernisażu i ogólne zadowolenie (prawdziwe lub udawane, zależy). Ten obecny przez większą część roku marazm, ten suchar powszedni w połączeniu z niewielkimi rozmiarami miasta sprawia jednak, że jest to idealne środowisko do eksplorowania i opisywania wszelkich anomalii funkcjonowania świata sztuki. To, co na przykład w takiej jest Warszawie jest rozproszone i ukryte za fasadą ilości wystaw (bo przecież niekoniecznie jakości), tutaj mamy w formie instant i podstawione pod nos. Delektujmy się. Dlatego proszę nie pisać już i nie mówić, że Kraków jest be a Warszawa cacy, bo chociaż ilość akcji wartkich a intrygujących jest porażająco skąpa, mamy tutaj fascynujące krajobrazy kumoterstwa oraz folwarczno-pańszczyźniane strategie kierowania kulturą, tzw. styl „na Sarmatę".
By móc to wszystko przetrawić i nie ulec całkowitej dezintegracji emocjonalnej trzeba mieć dużo wiary w ludzi, być tej wierze ślepo oddanym, ewentualnie pić lub znaleźć sobie inne formy odreagowywania. Nawet Maja Kleczewska przeżyła tutaj załamanie nerwowe. „Dobiła mnie (...) dynamika tego miasta i Rynek, na którym codziennie spotykasz te same osoby. Znikąd pomocy", wyznała ostatnio słynna reżyserka. I chociaż na Fejsbukach wypatrzeć można sporo ciekawych zapowiedzi, doświadczenie uczy, by zachować stoicki spokój i nie podniecać się przedwcześnie. Najwyższy jednak czas, by do galerników i muzealników zwrócić się z apelem: przebudźcie się! Przewietrzcie swe zachowawcze, a chciwością przeżarte mózgi. O dzieciach swoich myślcie i o tym, czym je karmicie, czy kotlet schabowy z sucharem to najzdrowsze jest danie? I dajcie prace krytykom, oni też jeść coś muszą! Na przykład ostatnio karmiono nas sucharem zwanym Krakersem, czyli weekendem galerii, który bardziej przypominał weekend sklepów z obrazami i kukiełkami. Czego tam nie było?! Organizatorzy wepchnęli do programu, co tylko się dało! Na bogato. Co, w Krakowie nie ma rynku sztuki? Jest galeria Onamato! Krytykować więc wcale nie jest łatwo, bo jak długo można się oburzać tym samym brakiem? Poza tym krakowski spleen rodzi nerwicowe zagubienie i grozi blokadą kreatywności. Człowiek zamiast pracować zaczyna kombinować. Czy pisanie nie-laurek o tutejszych instytucjach się opłaci, są one przecież potencjalnymi partnerami, z którymi połączyć mnie może umowa o dzieło? Może czas zaprzestać marudzenia; milczenie - jak mówi przysłowie - jest złotem. Może czas skupić się na pozytywach lub inną strategię przybrać? Analizować, wnikać głębiej i ukryte treści wydobywać, z nieciekawych wystaw produkować ciekawe teksty? Lecz co z etycznym aspektem pracy krytyka? I czy krytykować się opłaca w perspektywie życia wiecznego lub reinkarnacji chociażby? Czy nie idzie się za to do piekła, czy się jako żuk gnojowy nie inkarnuje zoil? Krytyka oczywiście elitom artłordu snu z powiek nie spędza, większość wyznaje dewizy „lepiej, żeby pisali źle, niż gdyby mieli nie pisać wcale", „wrogowie są najlepszą formą reklamy" oraz pochodne. Dlatego jest dla nas nadzieja - krytyczny krytyk to w dzisiejszych czasach anomalia (o ile nie jest to tzw. krytyka akademicka, bardzo poważna i bardzo wysokich rejestrach nadająca) z anomalii zrodzona, a jednak przydatna. Wiadomo, skoro tak się nieustannie czepiasz i nosem kręcisz to zapewne masz jakiś ukryty defekt a przyznać się nie chcesz, najprawdopodobniej przeżywasz głęboką frustrację, nieprzepracowaną traumę tłamsisz, a jedyne co tobą powoduje to brak poczucia własnej wartości oraz brak życia erotycznego. Może jakaś fobia? Od pewnego czasu wszyscy już wiemy, że Karolina Plinta jest czechofobką najzwyczajniej w świecie. A teraz przypatrzmy się drugiej stronie: czy krytyczny krytyk kiedykolwiek się do nietaktu, głupkowatej tezy i słabego tekstu przyznał bez bicia? Czy niedoskonałości swe zobaczyć potrafi, czy głowę popiołem posypać umie? Też nie bardzo, te same mechanizmy promocji i lansu jego karierą sterują. Autokrytycyzm to przecież jakby autokastracja, to się zupełnie, zupełnie nie opłaca i jest niemiłe. Nie opłaca się również mówić np. o nepotyzmie w sztuki świecie, bo jest to tak naturalne, tak oczywiste i tak nie do zmienienia, na co język strzępić, wrogów sobie przysparzać? Opłaca się za rzucać obelgami, gdy nam ktoś na odcisk nadepnie: to medialne i lud tego pragnie. Co z tego wszystkiego wynika? Może w trajektorii biograficznej autora nadchodzi czas na radykalne zmiany, może policealny kurs fryzjer-masażysta, emigracja zarobkowa, przemiana duchowa?
Tymczasem już teraz postanowiłem przestać zrzędzić, być miłym; wszystkim zestresowanym, sfrustrowanym, niedosypiającym i z tikami nerwowymi w powiekach, zarekomendować wystawę Wojciecha Pusia „Wcale nie film" w Bunkrze Sztuki. Jest ona niczym ciepły letni deszcz. Lekka, szybko się wchłania, pozostawiając wyjątkowe uczucie gładkości (kory mózgowej), miękkości (kształty, światła i obrazy wyłajają się z aksamitnej czerni) i ożywienia (dźwięk). Sam autor zaś życzyłby sobie, abyśmy przychodzili tu na randki, więc spieszcie się zakochani, wystawa czynna do 27 kwietnia!
Jeżeli nie posiadasz, drogi Czytelniku, szczęścia miłości, to też nie szkodzi, to nawet lepiej. Tylko w samotności w pełni docenisz terapeutyczne właściwości doświadczenia estetycznego. Temu właśnie zdaje się służyć dominująca obecnie sztuka: ma być rozrywką, zachwycać profesjonalizmem wykonania, odrywać od trudnej rzeczywistości. Nie kąsać, nie drażnić. Podobnie jest u Pusia, choć w swoich działaniach bywał przekorny i kpiarski (tak chciałbym czytać jego film „Magic Hour" ), to zaprzestał niegodnych strategii i w Bunkrze oferuje nam coś dobrego (czytaj nieinwazyjnego). Zabawę formą, oniryzm, świetlne impresje.
Gdy przechodzimy przez kolejne sale, autor ukazuje nam swoje fascynacje kinem rozszerzonym (po obejrzeniu wystawy proponuje nam lekturę rozprawy Gene Youngboolda „Expanded cinema" z 1970 ) oraz doświadczenie w pracy w teatrze. Puś jest tutaj kreatorem scenografii, zza której zręcznie manipuluje swoim artystyczny ego, ukrywa i odsłania je w tym samym geście; chce abyśmy doświadczali siebie i tworzyli własne narracje, ale oczywiście na jego warunkach. Doświadczenie, które serwuje to elementarne i efektowne zabiegi światłem i cieniem uzupełnione warstwą dźwiękową. Tak naprawdę nie chodzi tutaj o skromność i pokorę. Tak naprawdę Bunkier stał się Pusiem. Ekspozycja świetnie współgra z niełatwą przestrzenią instytucji a minimalizm środków wyrazu uwydatnia i legitymizuje pojawiająca się podczas zwiedzania pokazu myśl: artysta jest uczniem sofisty Gorgiasza i wyznawcą solipsyzmu, a wystawa jest jego lekcją rozpisaną na światło, cień, dźwięk i lustra. Puś uczy, że rzeczywistość to jedynie zbiór wrażeń, zaś wszystkie obiekty są jedynie projekcją umysłu jednostki. Widz na wystawie spotyka głównie siebie, na początku w formie zmultiplikowanej w korytarzu z luster („Lepiej powtórzyć niż pomyśleć"), później w formie cienia, którzy rzuca na projekcję na ścianie galerii górnej („Cinemorphic"). Następnie spotykamy swoje odbicie nad neonem „Ignorant" o wymownym tytule „#Selfie". Jest to być może klucz do wystawy: „interesują mnie impresje, wrażenia i odczucia. Wszystko, co moje". Uwikłanie odczuwania w świat z jego społeczno ekonomicznymi zależnościami zostaje wyrugowane poza orbitę zainteresowań. Działania artysty na pewno nie wywołają w odbiorcy egzystencjalnego wstrząsu, chodzi tutaj raczej o doświadczenie z pogranicza snu czy narkotycznego transu. Dlatego dla nieco starszych odbiorców wystawa może być jak podróż w czasie. Na przykład do młodzieńczych zachwytów kinem Davida Lyncha będącego nawarstwieniem cytatów, stwarzającym iluzję głębi, w istocie zaś grą pozorów. Budowaniem klimatu tajemniczości i zaniepokojenia podbijanego mroczną, elektroniczną muzyką. Dźwięk jest u Pusia niezwykle istotny, dopełnia wszystkie jego działania, które choć momentami ocierają się o abstrakcję, pozostają ilustracyjne.
W sumie wystawa „Wcale nie film" mogłaby być ciekawym głosem o wymiarach utopii (cykl, który prezentował Bunkier przez dwa ostatnie sezony). Jeżeli mamy tutaj politykę, to jest to polityka przekornego ignoranta, który chce się bawić, najwięcej rozrywki dostarcza mu podglądanie samego siebie, a impresja i iluzja mylą mu się. Wystawa Pusia jest przyjemna, gdyż konfrontuje widza głównie z kolorowym powidokiem na ścianie i własnym na niej cieniem. Jest pochwałą estetyzacji i solipsystycznej afirmacji. Ta ostatnia znajduje swój najdoskonalszy wyraz w ostatniej z prezentowanych prac - tym razem jest to dwukanałowe wideo, na którym oglądamy...wystawę Wojciecha Pusia „Wcale nie film" w krakowskim Bunkrze Sztuki („Komponując obraz w czasie"). Nie jest to jedyna praca, w której artysta cytuje samego siebie. W instalacji „Ogród" będącej korytarzem/ekranem z kawałków białego materiału wyświetlił czarno biały obraz smaganego wiatrem listowia. Bardzo podobny, a najprawdopodobniej identyczny motyw zobaczyć można w filmie „Instant" z 2008, sama zaś instalacja była elementem scenografii w spektaklu „Lincz" Agnieszki Olsten, a motyw z instalacji „Lepiej powtórzyć niż pomyśleć" pojawił w spektaklu Mai Kleczewskiej „Podróż zimowa". Gdyby więc ktoś koniecznie chciał zwerbalizować swoje doświadczenia i odpowiedzieć na pytanie, czym jest ta wystawa, najprościej i chyba najtrafniej powiedzieć, że jest o sobie samej i o artyście, który budując wystawę z elementów gotowych stara się stworzyć iluzję oryginalności. Ponieważ mamy tutaj głównie tautologię i wrażeniowość, niewiele z wystawy zabierzemy do domu, przede wszystkim nieostre impresje i doświadczenie estetyczne jako doraźne remedium na bolączki świata, złych urzędników oraz niejasne mechanizmy funkcjonowania świata sztuki. Niestety, o sile działania Apapu. A przydałby się Ketonal: wczoraj rozesłano list w sprawie Ewy Tatar, współautorki programu towarzyszącego wystawie oraz katalogu, którą właśnie zwolniono z Bunkra. W geście solidarności ze zwolnioną kuratorką, Puś iluzjonista, a także Iwo Zmyślony, Anka Herbut, Łukasz Ronduda, Jakub Mikudra oraz Bogna Burska, na dwa dni przed rozpoczęciem Weekendu Otwartego galerii znikają z programu imprezy. Kocham Kraków.
Wojciech Puś, „Wcale nie film", Bunkier Sztuki, Kraków, 28.03 - 27.04.2014
Fotografie: Studio FilmLOVE