Paszkwil na Rothkę

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

I see a red door and I want it painted black
No colors anymore I want them to turn black
I see the girls walk by dressed in their summer clothes
I have to turn my head until my darkness goes

Rolling Stones, „Paint It Black”

Pamiętacie, co się działo, kiedy w 1996 roku do warszawskiego Muzeum Narodowego ściągnięto „Złożenie do grobu” Caravaggia? Tłumy jak w Licheniu. Był to chyba pierwszy zwiastun tego, że megahity sztuki światowej wreszcie zaczęły podróżować również do naszego kraju. Na razie jednak tylko te najbardziej popularne, czyli – w wypadku sztuki – najstarsze. Kiedy pięć lat później w tym samym miejscu otwarto wystawę impresjonistycznych megagwiazd „Od Maneta do Gauguina”, było jeszcze lepiej. Tę sytuację w fantastyczny sposób spuentował wtedy Cezary Bodzianowski performansem, podczas którego stał w monstrualnej, ciągnącej się wokół całego muzealnego dziedzińca kolejce tylko po to, aby tuż przed wejściem cofnąć się na sam jej koniec. I tak w kółko.

Teraz w Muzeum otwarto wystawę malarstwa Marka Rothki – artysty, którego najlepsze obrazy powstały już w latach powojennych, a zatem na wskroś współczesnego! Znane z produkowania profesjonalnych relacji z wystaw sztuki współczesnej TVN24 i TVP już pewnie starają się umówić z nim na wywiad. Jak widać, powoli, ale systematycznie narodowe wrota muzealnych instytucji otwierają się na XX wiek. Wydarzeniami są już nie tylko wystawy pojedynczych płócien Carravaggia, Michała Anioła czy impresjonistów, ale też sztuka połowy XX wieku. Tylko czekać na spektakularne i przekrojowe wystawy kolejnych, coraz to nowszych klasyków: Pollocka, Judda… a może nawet Beuysa? Szefowie Domu Aukcyjnego Abbey House zacierają pewnie ręce: może w gmachu MN uda się w końcu pokazać również „nowych klasyków” z ich stajni? Zwłaszcza że są podobno kontynuatorami tradycji „starych”, a tradycja – jak wiadomo – zobowiązuje. Czytelników Obiegu, których twarze właśnie wykrzywił sarkastyczny uśmieszek, przestrzegam: wszystko jest możliwe, wszak dawny dyrektor Muzeum Narodowego, pan Ferdynand Ruszczyc (który dla Muzeum zrobił wiele – wspomniane na początku wystawy mogą służyć za przykłady), należy dziś do szacownego grona ekspertów DAAH.

Zostawmy jednak gdybanie i zapytajmy, dlaczego akurat Rothko. To oczywiste – kontakty między instytucjami, mniej i bardziej poważne rozmowy, pojawiła się opcja i... mamy wystawę. Ale dlaczego Rothko, a nie taki choćby Ad Rainhard? Czy może nas dzisiaj uwieść artysta, którego cytat dumnie umieszczono na ścianie Muzeum: „Zostałem malarzem, bo chciałem wznieść malarstwo na poziom oddziaływania muzyki i poezji”? Czy prace artysty, który czytając Kierkegaarda i Nietzschego, „kultywował potrzebę transcendencji, tak ważną dla rozwoju jego sztuki”, mają dziś podobną siłę oddziaływania, jaką posiadały w połowie XX wieku? I w końcu, czy w drugim dziesięcioleciu XXI wieku nadal „fizyczność obcowania z obrazem jest bliska doznaniom metafizycznym”? Wzniosłość bijąca z tych słów nie jest już w stanie mnie oczarować. Zgadzam się w autorem, który napisał na swojej stronie „Sztuczne Fiołki” w jednym z komentarzy: „Osobiście więcej transcendencji dostrzegamy w czarnym kwadracie Malewicza niż w całym dorobku Rothki, który dla nas jest głównie produktem kapitalistycznego rynku sztuki spragnionego «duchowości»... najlepiej pasującej do kanapy”.

Sztuczne Fiołki, źródło: https://www.facebook.com/photo.php?fbid=606572742695301&set=a.483789074973669.115138.483774998308410&ty
Sztuczne Fiołki, źródło: 
facebook

Nie zamierzam dezawuować artystycznych osiągnięć Rothki, a jedynie zapytać, czy to właśnie ten przedstawiciel Szkoły Nowojorskiej powinien zostać pokazany w Warszawie jako pierwszy. Jest w tym pytaniu sporo przekory, bo przecież ekspozycja w Muzeum Narodowym to pokaz profesjonalizmu tej instytucji i niewątpliwy powód do dumy (Pokażmy Rothkę w Warszawie! Jego obrazy kosztują tyle, że publika na pewno się zbiegnie), jednak wydaje mi się, że realizacja każdej wystawy powinna wynikać z tego, co my moglibyśmy wyciągnąć z jego twórczości dziś, teraz.

Co ma do tego Ad Reinhardt? Spośród wszystkich przedstawicieli Szkoły Nowojorskiej był on największym minimalistą, najbardziej konsekwentnym abstrakcjonistą, pozbawionym ciężkawego bagażu tradycji surrealistycznej, zupełnie niezainteresowanym przereklamowaną podświadomością. Zamiast dawać złote rady, jak powinno się uprawiać malarstwo, definiował je negatywnie, wymieniając, czym ono być nie powinno. Czy nie jest w tym bliski dzisiejszym artystycznym malkontentom? Gdyby jego matowe płótna sprowadzone do najprostszych form powstały dzisiaj, to jestem przekonany, że osiągnęłyby sukces i zainspirowały kolejnych świetnych artystów. Dzisiejsi młodzi lewicowcy i krytycy zachwyciliby się jego satyrycznymi rysunkami o sztuce. Jak blisko dziś do Rainharda choćby takiemu Tymkowi Borowskiemu! Gdyby to płótna Rothki powstały współcześnie, niechybnie znalazłyby się jedynie w ofercie galerii Napiórkowska. Przesadzam? Może... A jednak, mimo że Rothko chciał walczyć z konsumpcjonizmem, stał się w końcu symbolem luksusu, produktem na sprzedaż, a jego obrazy podziwiane są do dzisiaj między jednym a drugim kęsem kotleta.

Źródło: http://www.flickr.com/photos/neweyes/49823082/
Źródło: 
flickr.com

Powiedzmy to wprost: Reinhardt był geniuszem. Rothko, jak napisał sam kurator w jednym z tekstów na wystawie, geniuszem nigdy nie był.

Jeszcze jedno spostrzeżenie, które zawdzięczam mojej lepszej połowie. Jest jeszcze jeden powód, dla którego czarne płótna Reinhardta zainteresowałyby współczesnych polskich artystów. Otóż ostatnio w twórczości co najmniej kilku świetnych polskich artystów pojawiła się niezwykle silna fascynacja czernią. Da się ją zauważyć na wielu wystawach. Począwszy od fantastycznych „Arsonistów” Rafała Bujnowskiego w Rastrze i niektórych obrazów z „Kujona” Normana Leto, po Michała Kozłowskiego w Czułości. Nie mówiąc już o innych niż malarstwo mediach i artystach tak ciekawych, jak Aneta Grzeszykowska. Mam poważne podejrzenie, że czerń dopiero zaczyna rządzić w malarstwie. Drodzy malarze i studenci ASP, wykupujcie szybko czarną farbę, bo niebawem sklepy dla plastyków mogą nie nadążać z dostawami.

Z tych wszystkich powodów uważam, że ściany Muzeum Narodowego zamiast pretensjonalnego Rothki powinny dźwigać dziś czarne, powstałe po 1960 roku płótna Ada Reinhardta. Co z tego, że trudniejsze w odbiorze? Że mniej znane? Czy naprawdę to popularność musi być najważniejszym kryterium zainteresowania instytucji kultury? Może więc trzeba było zrobić wystawę samego Rembrandta, wtedy do Muzeum znowu ustawiałyby się kolejki, jak w PRL za pomarańczami.

Dość jednak kpin. Mimo żartów ja również się cieszę, że jest ktoś, kto do Polski sprowadza prace współczesnych klasyków. Dzięki temu wzrasta powszechna świadomość sztuki – nie bójmy się tego szumnego stwierdzenia. Dyrektorce Agnieszce Morawińskiej, zasłużonej w krzewieniu wiedzy o sztuce współczesnej, należą się ogromne brawa.

Źródło: http://www.flickr.com/photos/an_untrained_eye/5303358690/
Źródło: 
flickr.com