"Survival - przegląd młodej sztuki w ekstremalnych warunkach" odbył się we Wrocławiu już po raz czwarty. Kiedy zaczynano, w 2003 roku, główną ideą tego festiwalu było zaprezentowanie młodej sztuki wrocławskiej reagującej na współczesność - na rzeczywistość konsumpcjonizmu i kultury masowej, a więc twórczości mówiącej o tym, jak przeżyć we współczesnej neoliberalnej dżungli (stąd tytuł festiwalu). Jest to impreza, której warto poświęcić szczególną uwagę, gdyż organizowana jest oddolnie - przez grupę młodych ludzi pasjonujących się sztuką współczesną. "Survival" to idea dwóch pasjonatów Michała Bieńka i Przemka Pintala, występujących formalnie jako Galeria Sputnik oraz od tego roku Fundacja Art Transparent. "Demokratyczne" nastawienie organizatorów ujawnia się jeszcze w jednym założeniu, a mianowicie, że prezentowana jest sztuka młodych, ale bez wskazywania przedziału wiekowego. Jest to naprawdę świetny pomysł w porównaniu z rozmaitymi konkursami dla młodych twórców, gdzie istnieją wyraźne ograniczenia wiekowe. Często trącą one ageizmem, a także dyskryminacją płciową (zupełnie nie uwzględnia się w nich takich kwestii jak ewentualne urodzenie dziecka wyłączające kobietę na pewien czas z aktywności twórczej). Dzięki tej demokratyzacji, obok studentów, w przeglądzie mogą wziąć udział również ich profesorowie. Festiwal dość szybko zaczął przyciągać również artystów spoza Wrocławia. "Survival" jest więc inicjatywą oddolną, równościową, jest projektem artystyczno-społecznym, z założenia krytycznym wobec otaczającej nas rzeczywistości.
Ważne są również miejsca prezentacji festiwalu. Pierwszy i drugi - prezentowany był w byłym garnizonie radzieckim mieszczącym się na wrocławskich Krzykach, trzeci na terenie Browaru Mieszczańskiego i wreszcie tegoroczny ma miejsce na terenie zabytkowego wrocławskiego dworca. Sama organizacja tego przeglądu staje się coraz bardziej profesjonalna. Tegoroczny "Survival" przygotowany został z wielkim rozmachem (choć, niestety, zabrakło dbałości o informacje, nie wszystkie prace są podpisane, zaś mapka w wielu przypadkach wprowadza w błąd). Główną ideą tegorocznego przeglądu jest wejście sztuki w maksymalny, jak najbliższy kontakt z widzami, zarówno z profesjonalistami, jak i z przypadkowymi podróżnymi pojawiającymi się na dworcu. Festiwal podnosi więc również problem sztuki publicznej - sztuki, która ma przedrzeć się przez mur obojętności, zaciekawić także tych, którzy nie mają o sztuce współczesnej żadnego pojęcia. Budynek dworca kolejowego świetnie nadaje się do realizacji tych celów. To miejsce, przez które się przechodzi, gdzie spędza się krótszy lub dłuższy czas, czekając na następny pociąg, gdzie można spotkać każdego, a także natknąć się na tych najbardziej wykluczonych - bezdomnych, żebraków, narkomanów.
Na "Survivalu" o spotykaniu innych mówi praca Anny Szczepańskiej. W pleksiglasowym, przezroczystym prostopadłościanie (rozmiarów ok. 4 m długości, 2 m wysokości, 1 m szerokości) umieszczone są w otworach gumowe rękawice, w które możemy włożyć ręce i przywitać się z osobami stojącymi na przeciwko. Dla przyjeżdżających na "Survival" spoza Wrocławia, była to pierwsza rzecz, którą mogli zobaczyć - została ona bowiem umieszczona w przejściu pomiędzy wyjściem z peronów a głównym holem dworca. Ta praca mówiła o spotykania innych, ale też o strachu przed innymi. Czyżbyśmy aż tak bardzo się ich bali, że musimy - podczas powitalnego uścisku - zakładać gumowe rękawice? Przyjemnie zaskakującym był widok obcych sobie ludzie, którzy - za pośrednictwem "urządzenia" - próbowali podawać sobie dłonie, witać się ze sobą. Bez kłopotów wchodzili w tę sytuację, jak w "zabawę integracyjną". A więc to, co dzieli (pleksiglasowa szyba, gumowe rękawice) - przekształcone w formę sztuki zaczyna łączyć. Urządzenie jednak już w najbliższych dniach znikło z przejścia. Prawdopodobnie zostało zniszczone (w ferworze zabawy w powitania?). Kruchość tej konstrukcji kojarzyć się może z delikatną tkanką przyjaznych rytuałów codziennych: niezobowiązujących uśmiechów, miłych słów bez większego znaczenia, rozmów o pogodzie, kurtuazyjnych zagajeń osób przypadkowo spotkanych w pociągu, tramwaju, na peronie.
Miejsca publiczne takie, jak dworce potrzebują rewitalizacji, a sztuka jest na to najlepszym sposobem. Podczas wernisażu, który miał miejsce 12 maja, kilkakrotnie natknęłyśmy się na przypadkowe osoby przyglądające się artystycznym akcjom, pytające: "co to takiego?", z zaciekawieniem szukające kolejnych miejsc prezentacji. Odnieść można było wrażenie, że sztuka wdarła się w obce jej przestrzenie - naznaczone smutnym oczekiwaniem lub nerwowym pośpiechem. Dworzec kolejowy, zapyziały, brudny, miejscami śmierdzący, jest jednym z ostatnich miejsc, które kojarzą się z przybytkami (świątyniami?) sztuki. To zderzenie chwilami było obezwładniające i to nie tylko z powodu pozornej nieprzystawalności do siebie obu przestrzeni, ale raczej kontekstu, który nieoczekiwanie się pojawiał i umożliwiał przewrotne wyeksponowanie prac, które w galerii nie miałyby właśnie zyskanej w ten sposób siły działania.
Na "Survivalu" sztuka rozgościła się w różnych miejscach wrocławskiego dworca - w holu głównym i przejściach na perony, w samym wejściu oraz wokół niego, a także w rozlicznych zakamarkach - piwnicach oraz wielkich nieużywanych salach o neogotyckich kształtach (właściwie lepiej byłoby powiedzieć - w komnatach). Dzięki podróży przez dworzec wymuszonej rozmieszczeniem prac, można było na nowo odkryć ten niezwykły budynek zaprojektowany w stylu nawiązującym do angielskiego gotyku Tudorów, dotrzeć do jego tajemnic, odczuć jego niezwykłą aurę. Dworzec stał się zamkiem wyobraźni, miejscem magicznym, co z zewnątrz podkreślała widoczna z daleka bajkowa instalacja z balonów umieszczona nad frontowym wejściem - praca Moniki Koniecznej-Golińskiej. Wewnątrz natomiast dworzec stracił swą jednoznaczność, gdyż na przeciwko tablicy z rozkładem jazdy zawieszony został (jakby lecący w jej stronę) biały samolot Michała Bieńka. Ta praca mogła zaskakiwać (czy to dworzec kolejowy czy może lotnisko?), wystraszać (atak terrorystyczny z powietrza?), zaciekawiać (kolejna nieoczekiwana reklama - tylko jakiego produktu?). Dziób tego, sporych rozmiarów, modelu celuje w główną tablicę z aktualizowanymi mechanicznie informacji o przyjazdach i odjazdach pociągów.
Jeśli ktoś, kto był na trwającym jeszcze Biennale Berlińskim, pamięta miejsce, od którego zaczynało się zwiedzanie, a więc kościół ewangelicki z umieszczoną w nim m.in. pracą Krisa Martina - tablicą z rozkładem jazdy pociągów, gdzie zmieniające się kratki z literami i cyframi były całkowicie czarne, ale zmieniały się jak w prawdziwych rozkładach jazdy, to dostrzeże analogię pomiędzy sposobem oprowadzania widza po obu wystawach. Zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku, sztuka zabiera nas w podróż, podróż gotycką, mroczną, do zakamarków naszej wyobraźni. Tym, co łączy się z pociągiem do sztuki jest "pociąg do podróży", jak głosiły napisy umieszczone na biało-czerwonych taśmach umieszczonych na chodnikach przy wejściach na dworzec oraz na perony (grupy KnockOutDesign, czyli Magda Juszczak, Dorota Kabała i Maja Ober). Wyruszanie w podróż to - mimo wszystko - metafora. Nasza podróż ogranicza się bowiem jedynie do obszaru dworca kolejowego we Wrocławiu (lub Auguststrasse w Berlinie). Co więcej, taśma grupy KnockOutDesign wyraźnie zaznacza rejony, w których wolno nam się poruszać. W ten sposób wyodrębnia się (i umownie zamyka) rejon eksploracji - taśmy kojarzą się z obejmowaniem kontroli nad danym obszarem (jak np. podczas akcji straży pożarnej czy policji, gdy odgradza się przypadkowych gapiów od potencjalnego zagrożenia), a więc z ustanawianiem tymczasowego porządku (budynek dworca i jego okolice został "przejęty" i niejako przeorganizowany przez artystów, co z całą mocą oznajmiane jest poprzez dworcowe megafony, chociaż teraz w miejsce komunikatów typu: "Proszę się rozejść" rozbrzmiewają mini-wykłady o sztuce czy przypomnienia o "Survivalu").
Jeśli chodzi o analogie pomiędzy tymi wystawami - to na tym koniec, bowiem sztuka prezentowana we Wrocławiu osadzona jest bardzo mocno w naszych polskich realiach. W pracy Izy Marszałek wykonana na drutach biało-czerwony szalik pruje się i zamienia w moherowe berety. "Państwo/Polska to my" - będą mogły bezsłownie deklarować nosicielki białych i czerwonych beretów. Jednocześnie to przerabianie szalika odnoszącego się też do flagi narodowej na niedzisiejsze nakrycia głowy sugeruje uwstecznianie się polskiego narodu, ale i manifestację grupowej przynależności (a więc i poniekąd rezygnację z indywidualności), odejście od neutralnego wyznaniowo państwa do dumnego ze swej nieprzejednanej moralnie postawy homogenicznego narodu. W tej samej sali pałac prezydencki spotyka się z pałacem biskupim, a lokalne miody pitne podziwiają wino importowe ("Monsignore" księdza Jankowskiego) w pracy Krzysztofa Wałaszka. Pojawiają się więc bezpośrednie odwołania do sytuacji politycznej, która coraz bardziej przygnębia i wydaje się coraz trudniejsza do przetrwania.
"Survival" odnosi się też do sfery konsumpcjonizmu, gdzie na sprzedaż wystawia się wszystko, nawet terroryzm i choroby. Znalazła tu swe odzwierciedlenie medialna panika przed terroryzmem oraz ptasią grypą. Artyści wydobywają absurdalność tych panik. W mediach trwa oto "promocja" ptasiej grypy, a na dworcu w promocji możemy zakupić wirusy i bakterie: HIV, rzeżączkę, czarną ospę i oczywiście także ptasią grypę itp. (praca grupy Bakcyl: Michaliny Kosteckiej i Marii Kiniorskiej). Dwie artystki - w centralnym miejscu holu, gdzie zwykle działają punkty informacyjne (np. o miejscach noclegowych przy okazji jakichś imprez) - ustawiły kramik z kilkunastoma skrzynkami, w których zamiast warzyw i owoców znajdowały się bakterie-maskotki. Artystki świetnie wczuły się w sytuację: zachęcały, namawiały, udzielały upusty, nakręcały marketing - naprawdę trudno było się im oprzeć. Wścieklizna "poszła jak świeże bułeczki". Choroby i epidemie stają się pożywką (chorych?) mediów, są odrealnione i mogą zostać łatwo przyswojone/skonsumowane. Artystki swoim działaniem pokazały absurdalność tych medialnych praktyk.
Ponadto na przeglądzie wyraźnie zaznaczają się różnice genderowe w podejściu do tematu, którym jest - nie zapominajmy - przetrwanie. Wydawało się, że dziewczyny opanowały dworzec - było ich dużo, zajęły eksponowane miejsca w przestrzeni głównego holu dworca, jednakże robiły to, co często utożsamiane jest ze stereotypem kobiecej roli płciowej: ułożyły obraz z kwiatków (piękna mandala Izy Chamczyk ułożona w głównej hali), stały się głośnymi straganiarkami, gimnastykowały i prężyły swe ciała przebrane w seksowne trykoty, huśtały się na zawieszonych pod sufitem huśtawkach (o tym wszystkim już za chwilę).
Oto rzucające się w oczy kontrasty:
Dziewczyny są aktywne. Jedne z zapałem ćwiczą aerobik (Natalia Fiedorczuk, Ala Wesołowska, Ania Gubernat, Natalia Mleczak i Karolina Gorzelańczyk). Inne - z wspomnianej już grupy Bakcyl zarabiają na życie, prowadząc kram, w którym sprzedają w promocji wirusy, bakterie, choroby. Zaradna jest także Maria Zuba, która maluje portrety (jak "wakacyjni" artyści na nadmorskich promenadach czy miejskich rynkach), reklamuje się wystawiając między innymi portrety Shreka, Jana Pawła II oraz Kaczyńskiego (niewiadomo dokładnie, którego). Jeszcze inne artystki - upatrują szansy na przeżycie w zdystansowaniu od rzeczywistości i oddaniu się przyjemnościom (Katarzyna Goleń, Karina Marusińska, Agnieszka Rzeźniak i Natalia Rzeźniak). W białych sukienkach, huśtają się na specjalnie zamontowanych w głównym holu dworca huśtawkach, przypatrując się z góry całej sytuacji, podróżnym, widzom, mogą kontrolować wszystko, co się tu dzieje.
O wewnętrznej sile i energii mówiła też akcja Justyny Adamczyk, w której wzięło udział 70 ubranych na biało dziewczyn. Przychodziły one na sam środek dworca rzędami, a kiedy były już wszystkie - uklękły i pochyliły głowy. Występujące w pracy dziewczyny poddały się w ten sposób czystej artystycznej formie, wyłączyły się ze wszystkiego, co działo się wokół (mimo, że happening odbywał się w samym centrum dworca). Na samym końcu z tego tłumu dziewczyn wyszła autorka, podeszła do pierwszego szeregu, pozwalając wstać jednej z uczestniczek. Ta wstała i z całej siły spoliczkowała artystkę. W ten sposób praca zwróciła się przeciwko swojej twórczyni. Ukazała zarazem możliwość ucieczki z sytuacji, która ogranicza oraz krępuje. Metaforycznie pokazała możliwość zwrócenia się przeciwko sztywnym, ujednolicającym wzorcom kobiecości (70 kobiet poddaje się tu w zasadzie jednej normie, którą symbolizują białe sukienki, przyjęcie tych samych póz oraz końcowy gest podporządkowania się). Po "buncie" dziewczyny rozeszły się, każda w swoją stronę, jakby w poszukiwaniu swoich własnych sposobów samorealizacji.
Podczas gdy w głównym holu odbywały się wyżej opisane, ekspansywne i przyciągające uwagę widzów akcje, w tym samym czasie panowie znaleźli sobie miejsca na uboczu. Gdy dziewczyny tańczyły, chłopcy siedzieli pod ścianą. I wcale nie jest to metafora. Gdy dziewczyny z niesłychaną werwą ćwiczyły aerobik, tuż obok, pod ścianą siedział dość przestraszony w sumie chłopak z kartką: "Jestem młody, zdolny, nawet inteligentny. Mam wyższe wykształcenie. Jeszcze nie udało mi się wyjechać z Polski. Proszę o wsparcie. Dziękuję". Po zagadnięciu go, okazało się, że on (Michał Skoczek) chce spędzić na dworcu nawet tydzień, przygotowany jest na spanie, a zbiera pieniądze na jedzenie. Dorzuciłyśmy mu parę złotych. Tymczasem, następnego dnia rano, gdy wyjeżdżałam z Wrocławia, chłopaka nigdzie nie mogłam znaleźć, ale może jeszcze kimał w jakimś kącie. Kiedy więc dziewczyny organizują sobie jakoś czas, by przetrwać, chłopcy co najwyżej proszą o pieniądze. Do żebrania nawiązał też Jerzy Kosałka, wystawiając w stronę podróżnych swą sztuczną łapę.
Warta uwagi była też praca Jarosława Smolaka umieszczona nad schodami prowadzącymi na jeden z peronów. Na dwóch hamakach umieszczono atrapy postaci ludzkich. Właściwie widać było jedynie ich fragmenty: nogę, rękę, twarz, które "toną" w konsumpcyjnych śmieciach (puszkach, kartonach, gazetach itp.) Hamaki przywodzą na myśl znudzonych turystów leniących się w słońcu, dla których życiowym dylematem jest rodzaj olejku do opalania. Na peronie dworca nadbierają innego znaczenia: kojarzą się z brakiem prywatności, bezdomnością, życiem na wysypisku, byciem ludzkim odpadkiem. Bezdomność została już przez nas oswojona, zneutralizowana - niewiele osób zatrzymuje się przy żebrakach, raczej udajemy, że ich nie widzimy, odpędzamy się od nich, brzydzimy się nimi i (może nie w pełni świadomie) obarczamy ich winą za sytuację, w jakiej się znaleźli. Te dwa hamaki wypełnione śmieciami są jak pomnik "ofiar bezdomności", ale i pomnik "przyjemnej gnuśności".
Z tą pracą korespondowała umieszczona przy następnych schodach na peron praca Danieli Tagowskiej. W drewnianej kołysce umieszczono lustro, w którym widz mógł zobaczyć siebie oraz odczytać napis: "Wejdź w życie", przy samym wejściu na peron widniał zaś napis: "Podejmij kroki". Czyżby autorka sugerowała, że nie żyjemy naprawdę? Znowu mamy tu do czynienia z przeciwstawieniem bierności rodzaju męskiego: żyjemy przygniecieni kulturą konsumpcyjną - mówi praca Smolaka, ale w sumie ta kultura jest całkiem wygodna (usypia nas jak bujający się hamak) a do zmiany natomiast nawołuje Tagowska, każąc nam żyć naprawdę - żyć świadomie. Ta praca wydaje się mieć też wymiar płciowy: kołyska jest atrybutem stereotypowo pojmowanej kobiecości, a hasło "wejdź w życie" odbijające się w dnie kołyski odebrane zostać może jako perswazja dokonania "wyboru" - spełnienia naturalnego/i/narodowego obowiązku. Jednocześnie to samo hasło brzmi jak zachęta do rozpoczęcia gry (wirtualnej).
Chłopcy są bierni, jest im ciężko, a gdy próbują działać - nic im się nie udaje. "Klaskaniem mając obrzękłe prawice, znudzony pieśnią lud woła o czyny" - to cytat, zarazem tytuł wiersza Cypriana Kamila Norwida, który został umieszczony na posadce przy wejściu przez Pawła Jarodzkiego. Ze swym wielkim cygarem artysta nie wyglądał na zadowolonego (w jednym słowie uciekła literka "a"). Wymowa tego cytatu jest gorzka, wiersz mówi o pustce i niezrozumieniu, o ciężkiej roli poety (artysty) w czasach marnych. Cytat ten został tu użyty jako metafora sytuacji politycznej w dzisiejszej Polsce. Czy nazwanie tego stanu - choćby słowami zapożyczonymi z wieszcza - wstrząśnie lub wzburzy pasażerów wchodzących do budynku dworca?
Panowie poszli więc w lament, ale też w zabawę. Pojawiła się propozycja "gry w zabijanego" (Piotr Asfeld), gry w kapsle na torze umieszczonym w powietrzu (świetna praca Krzysztofa Cieślika) czy zabawy Krzysztofa Skarbka lalką, robotami i innymi dziecięcymi zabawkami zdalnie sterowanymi - zabawy w mroczny seks. Mężczyźni, aby przetrwać wybrali więc regres w chłopięcość. Również wielki samolot Michała Bieńka nawiązuje do "typowo chłopięcej" zabawy, a więc do modelarstwa.
Gdy artyści-mężczyźni zwracają się w stronę dzieciństwa i jego beztroskich rozrywek, artystki mówią raczej o przemijaniu, chorobie, pamięci, starzeniu się. Wątki te pojawiają się w pracach kilku artystek. Kalina Wińska zaprezentowała drzewo skonstruowane z pojemników do kroplówek, a w każdym z pojemników umieszczona była żaróweczka oraz fotografie. Ta praca eksponowana była w zupełnie czarnym pomieszczeniu, do którego wchodziło się jak do wielkiego aparatu tlenowego, przypominała drzewo żałobne, ale też drzewo pamięci. Drzewo życia i choroby, która "stanowi jego ciemną część". Równie poetycka jest praca Renaty Szułczyńskiej z poduszkami, na których odbite są fotografie oczu. Całość wydawała się spoglądać na nas.
Praca Patrycji Mastej to instalacja składająca się z kilku zestawów zdjęć i oddzielających je luster. Jeden zestaw to zdjęcia twarzy dwóch osób, przeciętych na wysokości ust i umieszczonych tak, by oglądający mógł - pociągając za tasiemki - stworzyć sobie, niekoniecznie spójny, portret. Górna część twarzy może należeć do pierwszej kobiety, dolna do drugiej, albo też np. górna do dziewczynki, dolna do chłopca. W świecie ponowoczesnym, musimy się nauczyć nie tyle tolerować inność, (bo tolerancja może być fałszywa, może być "naszym gestem wspaniałomyślności wobec drugiego", jak pisze Lech Witkowski), co rozpoznawać to, co własne: poszukiwać w sobie innego i siebie w innym. Zabawa zdjęciami pozwala nam zobaczyć, że choć części twarzy należą do dwóch różnych osób, to zestawienie ich ze sobą daje zaskakujący rezultat: można je dopasować do siebie tak, że tworzą nową jakość. Praca Mastej pokazuje, że dotyczy to i małych dzieci, osób młodych, dorosłych i starych.
Artyści na "Survivalu" proponują wiele różnych sposobów przeżycia - przetrwania sztuki, przeżycia w konsumpcjonistycznej dżungli oraz w coraz bardziej absurdalnych warunkach polskiej rzeczywistości. Widać jednak, że dziewczyny mają większą łatwość znalezienia sposobów na przetrwanie, chłopcy są bardziej pesymistyczni. Wydają się też niedojrzali, słabi, wręcz bezbronni - lecz przy tym owi zagubieni mężczyźni są bardziej fascynujący niż tradycyjny macho. Z powodu trudnych wymogów stawianym kobietom, a także dzięki feminizmowi, kobiety wydają się bardziej twarde i zaradne, a mężczyźni - uwolnieni od stereotypów męskości - pozbawieni są warstwy ochronnej.
Ciekawe jest to, że "Survival" zabrał nas w podróż po dworcu i po sztuce (czy precyzyjniej: po sztuce na dworcu), a okazało się, że jest to także podróż po rolach genderowych, pułapkach płci, przyswojonej przez kobiety sile i zaradności oraz bezbronności mężczyzn. Poniekąd więc była to podróż w poszukiwaniu (utraconej?) "męskości".
"Survival", Dworzec Główny, Wrocław, 12-20.05.2006