Materiały opublikowane w Obiegu dotyczące "Powtórzenia" Artura Żmijewskiego wzbudziły dyskusję. (...)

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Materiały opublikowane w Obiegu dotyczące "Powtórzenia" Artura Żmijewskiego wzbudziły dyskusję. Przedstawiamy kolejne teksty dotyczące projektu prezentowanego w Pawilonie Polskim na Biennale w Wenecji:

"Sens powtarzania" Artura Żmijewskiego,

"Zawód Mazura" Joanny Mytkowskiej oraz

"Relacja więźnia nr 810" Jarosława Bieniasa, jednego z uczestników eksperymentu.

Sens powtarzania

Artur Żmijewski

Film "Powtórzenie" jest zapisem ponownego przeprowadzenia tzw. ekperymentu więziennego, autorstwa Philipa Zimbardo.

Warunki jakie zostały stworzone podczas powtórzenia przypominały te u Zimbardo, choć nie były takie same np. architektura więzienia była wariacją na temat tego, co zrobiono w Stanford. Tzn. było to po prostu inne więzienie, choć również spełniające swoją funkcję represyjną. Więzienie zbudowano z płyt wiórowych, kraty w celach zamykały się na prymitywne zamki, więźniowie i strażnicy mogli opuścić eksperyment w każdej chwili, po wypowiedzeniu ustalonej wcześniej formuły (ograniczenie czyjejkolwiek wolności może się wydarzyć jedynie z wyroku sądu). Była to zatem sytuacja umowna, konwencja - opłacani ochotnicy zostali zaproszeni do udziału w grze. W większości uczestnicy słyszeli o oryginalnym eksperymencie, oglądali np. film "Eksperyment" produkcji niemieckiej, który jest fabułą opartą w pewnym stopniu na wydarzeniach w Stanford - jego krwawe zakończenie jest zmyślone.

Tak zatem wyglądały warunki początkowe: więzienie atrapa, z którego można w każdej chwili wyjść, a jedyne co trzyma uczestników to chęć zarobienia 120 złotych dziennie. Są to przecież w większości ludzie bez pracy. Wszyscy wiedzą, że są filmowani, że w więzieniu nie ma miejsca, gdzie można by się ukryć przed kamerami. Podejmują grę, wchodzą w sytuację. Więźniowie siedzą w celach, gadają. Strażnicy grają w karty. Dwa światy. Jest to moment, który Paweł Moczydłowski (nasz konsultant) nazwał próżnią społeczną - brak relacji, reguł, hierarchii. Później strażnicy zaczynają kontaktować się z więźniami, muszą przecież wypuszczać ich z cel do toalety czy na papierosa. Oczywiście więźniowie muszą o to najpierw poprosić. O wszystko muszą prosić - już na wstępie jest to sytuacja upokarzająca. Powoli powstające między strażnikami a więźniami relacje są sformalizowane. Więźniowie i strażnicy porozumiewają się za pomocą regulaminu.

Jeden ze strażników stara się neutralizować wszystkie konfliktowe sytuacje z obawy o los przedsięwzięcia i swoje honorarium. Chce przetrwać dwa tygodnie i wziąć kasę. Zostaje usunięty z eksperymentu. Inny strażnik, o przezwisku Kaowiec, poważnie podejmuje projekt dla instytucji jaką jest eksperymentalne więzienie. Uczy więźniów regulaminu, egzekwuje jego przestrzeganie (regulamin jest restrykcyjny i absurdalny zarazem). W swoim działaniu jest twardy i bezwzględny.

Gdy na wieczornym apelu jeden z więźniów odmawia recytowania regulaminu, zaczyna się pierwszy poważny konflikt. Więźniowie krzyczą, komentują głośno sytuację. Zachowują się jak zwierzęta w klatkach, są niespokojni, tworzą wspólny front przeciw strażnikom i kpią z nich. Strażnicy upomniani przeze mnie, że zachowanie więźniów podważa ich autorytet, robią nocny apel. Więzień 810 zostaje zmuszony do przepraszania innych więźniów za apel, którego autorami są przecież strażnicy. Od tego momentu gra przestaje być grą. To już się dzieje naprawdę. Wydarzyło się coś, czego nie kontrolowali, czego nie rozumieli - przecież to więzienie miało być tylko okazją do zarobku, a oni mieli plan: spokojnie przetrwać dwa tygodnie i wziąć kasę od producenta.

Później konflikty i trudne sytuacje pojawiają się już codziennie. Choć wydaje im się, że wiedzą co się dzieje, to naprawdę nie kontrolują przebiegu wydarzeń. Więźniowie są zmuszani do coraz bardziej niegodnych zachowań, jedzenie jest coraz podlejsze, strażnicy coraz bardziej surowi. Więźniowie znoszą coraz gorsze szykany. Muszą się ostrzyc na łyso. Najpierw się nie zgadzają, wybucha awantura. 810 który zaczyna kolaborować ze strażnikami, łamie opór kolegów i nakłania ich do ścięcia włosów. od tej pory nie utrzymują już godności. Można z nimi zrobić wszystko - gdy dostają do jedzenia owsiankę ze śledziem, nie wylewają jej w proteście na podłogę. Jeden z nich sika do jedzenia - degradacja postępuje. Przyszli tu po pieniądze, wszędzie są kamery, oni chcą przedstawić się jak najlepiej, tymczasem ubliżają sobie. Gdy dostają do cel kubły, sikają do nich. Później jeden z nich wylewa mocz na podłogę. Wydaje się, że nie ma granicy konformistycznej ugody, więźniowie znoszą poniżające, opresyjne warunki, strażnicy godzą się na realizację upokarzającej więźniów władzy.

Sytuacja toczy się tak, jak tego chce organizator eksperymentu - strażnikom smakuje władza, z więźniów wychodzi oportunizm, uległość, działają mechanizmy przystosowania. Jest podobnie jak u Zimbardo.

I nagle sytuacja się zmienia - jeden ze strażników, mianowany naczelnikiem więzienia, zaczyna widzieć skutki swoich opresyjnych działań. Proponuje więźniom wspólną debatę i namawia ich do opuszczenia eksperymentu.

W tym momencie ci ubezwłasnowolnieni pieniędzmi i więziennym regulaminem ludzie, odzyskują podmiotowość. To znów oni decydują o sobie.

Przebieg eksperymentu został przez nas zinterpretowany w następujący sposób.

Działanie polegało z mojej strony na wspieraniu strażników, legitymizowaniu ich władzy i dawaniu do przeprowadzenia trudnych zadań (np. ogolenie głów więźniom). Sposób wykonania pozostawiony był ich inwencji.

Zaczynając to przedsięwzięcie myślałem, że będzie ono historią tylko o przemocy. Okazało się jednak, że równie przejmujące były nieustanne akty konformizmu. Więzień 810 na rozkaz strażnika przeprosił wszystkich innych więźniów za nocny apel, który miał przecież miejsce z inicjatywy strażników. Potem co prawda 810 pokazał strażnikowi dupę, za co trafił do izolatki, ale rano już z własnej woli ponownie przeprosił swoich prześladowców. Ta skłonność do kompromisu, do zgody na coraz podlejsze warunki była zapłatą za spokój i unikanie konfliktów.

Naczelnik musiał radzić sobie np. z obelgami więźniów, rzucanymi pod jego adresem podczas jednego z nocnych apeli. Jak utrzymać władzę w takiej sytuacji? Jesli zareaguje zbyt ostro i uderzy więźnia straci autorytet lub spowoduje bunt - więc tak czy inaczej utraci władzę. Perspektywa buntu wiąże się ze strachem o własne bezpieczeństwo. Więźniów jest przecież więcej. Jak mówił Paweł Moczydłowski: "Są granice represyjności". Zbytnia opresja zwróci się przeciw władzy. "Powtórzenie" wizualizuje sytuację nieustannej negocjacji.

Wg. Zimbardo w jego eksperymencie strażnicy wzięli więźniów "za mordę" - i jedni i drudzy utracili podmiotowość. Rzucili się na siebie i torturowali w coraz okrutniejszym wzajemnym zwarciu. Czy ani więźniowie ani strażnicy nie przeżyli chwili refleksji nad sytuacją w jakiej byli? Pozwolili się uprzedmiotowić, zredukować bez protestu?

W "Powtórzeniu" ci zredukowani do roli wykonawców ról ludzie walczą o swoją podmiotowość. Walczy o nią więzień 433, który opuszcza więzienie w odruchu protestu. Walczy o nią Kaowiec (naczelnik więzienia), który w czasie wspólnej debaty z więźniami przedstawia im obraz ich wspólnej sytuacji i namawia do opuszczenia więzienia. Przestaje się liczyć kasa i "występy w telewizji".

Czy u Zimbardo nie było walki o podmiotowość, o zniszczenie zaaranżowanej przez niego sytuacji? Była taka walka, ale Zimbardo wyciął ją ze swojej interpretacji. Jeden z jego więźniów wypuszczony z zamknięcia, chciał wrócić z kolegami, żeby uwolnić pozostałych więźniów i przerwać eksperyment. Zimbardo, który się o tym dowiedział, ewakuował więzienie na kilka godzin. Dlaczego nie jest to czytane jako bunt przeciw władzy, jako walka tego więźnia o utraconą podmiotowość? Może bardziej atrakcyjne i pożyteczne dla różnego autoramentu władzy jest reprodukowanie przeświadczenia o obecności bestii w każdym z nas. To przecież znakomite alibi dla władzy, alibi które zostało wykorzystane w Abu Ghraib.

Z "Powtórzenia" wynika, że ludzie dążą przede wszystkim do ugody. Do znalezienia rozwiązania konfliktu, nie dręczą się nawzajem bez opamiętania. Usiłują odnaleźć bezpieczne status quo, negocjują, zachowują się oportunistycznie. Nawet ta władza, która zapomina się w eskalacji szykan, ma skłonność przynajmniej do refleksji nad własnymi działaniami. "Powtórzenie" nie służyło odtworzeniu sytuacji u Zimbardo, ale jej sprawdzeniu. Wynik jest taki, że uczestnicy doświadczenia walczyli o swoją podmiotowość. Sytuacja była otwarta, jej wynik zależał od uczestników - sami wybrali jej rozwiązanie. ^^^

Zawód Mazura

Joanna Mytkowska

Część dziennikarzy polskich pism branżowych, takich jak: "Obieg", "Art & Business" oraz studencka "Sekcja" z całą mocą twierdzi, że Pawilon Polski w na 51- tym Biennale w Wenecji jest nieudany. Krytyczne nastawienie oraz czujność w przypadku ważnych wydarzeń kulturalnych, w dodatku produkowanych za państwowe pieniądze, jest jak najbardziej uzasadniona. Co więc nie podoba się tym recenzentom, co tak bardzo zawiodło ich oczekiwania? Przede wszystkim nudzą się na filmie (M. Małkowska w recenzji z "Rzeczpospolitej", A. Mazur i M. Krasny w "Obiegu", A. Bielawska w "Sekcji"), nie otrzymują dostatecznej pożywki intelektualnej, film bowiem powtarza ogólnie znane banały o zachowaniach ludzkich. Popularne jest też stwierdzenie, że eksperyment się nie udał, bo według recenzentów powinien chyba przebiegać tak jak opisał to Zimbardo. Marcin Krasny natomiast sugeruje wprost, że za mało było krwi i przemocy. Czego więc brakuje w Pawilonie? Czyżby spektaklu? Tym bardziej, że w większości autorzy deklarują, że poprzednie prace Żmijewskiego były interesujące. Tylko "Powtórzenie" wystawione na scenie weneckiego biennale jest płaskie i nudnawe, i dlatego spotyka się z ich miażdżącą krytyką.

Oceny Pawilonu w oczach tych krajowych recenzentów nie poprawiły wnikliwe i pochlebne teksty zamieszczone w zagranicznych magazynach i dziennikach ("Weltwoche", "Le Monde", "Wallstreet Journal", "Washington Post") oraz powoli pojawiających się po biennale pismach branżowych np.: "KunstZeitung". Żadne z wątków interpertacyjnych proponowane na tych łamach nie wydały się być godne zainteresowania wyżej wymienionych pism i recenzentów. Co zatem w pracy Żmijewskiego budzi tak uparty sprzeciw?

Genevieve Breerette, autorka recenzji w "Le Monde" (25 czerwca) odpowiada poniekąd na to pytanie: "Artysta nie robi [widzom] prezentów. Jest wyraźny, bezpośredni, nieubłagany w sposobie filmowania współczesnych ludzi w sytuacjach dysfunkcji cielesnych i duchowych..." To stwierdzenie może jednak odnosić się także do poprzednich realizacji artysty, a tylko "Powtórzenie" zniechęca grupę recenzentów do podjęcia jakiegokolwiek wysiłku interpretacyjnego. Być może problem tkwi więc w przesłaniu, jakie niesie ta praca. Nie jest to wyraźne potwierdzenie eksperymentu prof. Philipa Zimbardo: człowiek jest zły i wystarczy postawić go w określonej sytuacji, by dał tego świadectwo; nie dostajemy w związku z tym oczekiwanego spektaklu przemocy. To co otrzymujemy to obraz relacji słabych, nierozwiniętych, dążących do kompromisu i łatwego konsensusu. Władza jest chwiejna i niechciana, choć ciągle może poniżać. Opór niezbyt trwały i roztopiony w cwaniactwie, pokrętnych układach. Jest to może mało spektakularne, ale co zrobić, jeśli bliższe prawdy i bardziej wywrotowe niż atrakcyjne slogany. Co zrobić jeśli ta analiza może nam więcej powiedzieć o naszym życiu społecznym i o przesądach na temat Ameryki oraz wyjaśnić np. dlaczego wojnę jesteśmy skłonni nazywać misją pokojową (jednym z licznych kontekstów dla pracy Żijewskiego jest fakt, że profesor Zimbardo był ekspertem obrony w procesach amerykańskich żołnierzy, którzy dopuścili się okrucieństw na irackich więźniach). Charles Esche (wydawca magazynu Afterall) napisał w katalogu "Co stało się raz nie stało się nigdy": "proponuję zobaczyć ją [pracę "Powtórzenie"] w kontekście jak najbardziej aktualnym - jako wybitnie nie-amerykańską. W moim rozumieniu odrzuca ona idealizm i optymizm leżące w sercu amerykańskiego modelu totalnego sukcesu. Wobec tych z nas, którzy są co najmniej sceptyczni co do bieżącej polityki rządu amerykańskiego, wysuwa się zawsze oskarżenie, iż przeciwstawiamy się wolności i demokracji, popierając represyjne, dystopijne reżimy. Często bywa tak, że sprzeciw wobec neokonserwatywnego rozumienia wolności i demokracji jest karykaturowany jako atak na powszechnie przecież akceptowany ideał dążenia do fizycznej i umysłowej pełni. Choć nie tego przede wszystkim dotyczą, prace Żmijewskiego inteligentnie rozwiązują tę kwestię, wskazując na istnienie kompromisów w przeżywanej rzeczywistości, których często nie potrafi wyjaśnić idealizm neokonserwy. Mogę sobie tylko życzyć, bym dysponował tak przekonującą tezą o nieuniknionych i być może koniecznych różnicach na poziomie społeczeństwa, jak ta, którą stawia Żmijewski w odniesieniu do możliwości jednostki i oblicza człowieka."

Wydaje się również, że za zasługę można artyście poczytywać trzymanie się swojej koncepcji wbrew presji spektaklu na dużej międzynarodowej wystawie. To, że Żmijewski wykorzystał zasięg swojej wypowiedzi na biennale, żeby podjąć próbę opowiedzenia o rzeczach trudnych i niepopularnych, komentuje wspominana już recenzentka Le Monde: "Pawilon Polski na Gardini w Wenecji został zamieniony na kino, żeby pokazywać trudny film, rzadkość na tym grzecznym biennale."

Projekt "Powtórzenie" umożliwił nową interpretację wszystkich poprzednich prac Żmijewskiego, na której zresztą oparta jest koncepcja towarzyszącego wystawie katalogu. Idea powtórzenia traumatycznych wydarzeń historycznych, przeżycia ich jeszcze raz, aby na tej podstawie konstruować pamięć doświadczenia, wydaje się być naczelnym motywem prac Żmijewskiego wyraźnie akcentowanym w "Berku", "Lekcji Śpiewu", "Naszym Śpiewniku" czy "80064". "Powtórzenie" ten sposób na badanie historycznej pamięci tłumaczy i domyka. Samo "Powtórzenie" dotyczy już nie tyle funkcjonowania historycznych zdarzeń w naszej świadomości, co pytań o sposoby utrwalania wiedzy i przekonań o ludzkich zachowaniach. Żmijewski powtarza eksperyment psychologiczny, którego recepcja i interpretacja bardzo wpłynęły na określony obraz świata, widzenie relacji władzy i stosunków społecznych.

Blake Gopnik w recenzji dla Washigton Post (17 czerwca) pisze: "Można z tego [filmu] wyciągnąć pocieszające wnioski: punkt widzenia Zimbardo, że relacje oparte na przemocy mogą obudzić bestię w każdym z nas, jest po prostu błędny - ludzie mogą się ocknąć, odrzucić postępowanie zgodnie z narzuconymi rolami społecznymi. Ale wydaje mi się, że film Żmijewskiego proponuje bardziej złożone widzenie świata. Pseudonaukowe studia nad naturą ludzkich zachowań nie zaprowadzą nas daleko, bowiem zachowania te nie są powtarzalne. Wszystko co można zrobić to zorganizować sytuację i czekać w trwodze co ludzie z nią zrobią. Nie ma przewidywalnej ludzkiej natury, lub reguł, które z niej wynikają, można opisywać tylko jej osobliwości."

Jak widać z powyższych cytatów można w "Powtórzeniu" znaleźć wątki ciekawe i inspirujące. Rozdźwięk pomiędzy opiniami na temat tej pracy jest natomiast zbyt wyraźny, aby mógł być przypadkowy. Powróćmy więc do wyjściowego pytania: co tak zawodzi i nudzi naszych recenzentów. Po pierwsze mogą to być fałszywe oczekiwania względem wystąpień w pawilonie narodowym. Oczekiwano prawdopodobnie potwierdzenia naszej siły i energii narodowej, otrzymano obraz niejednoznaczny, trudny, wyraźnie krytyczny i raczej mieszczący się w chłoszczącej tradycji Norwida niż święta narodowego. Kiedy wobec takich oczekiwań pojawia się przekaz złożony, nie oferujący natychmiastowej satysfakcji niektórzy się nudzą.

Po drugie problem tkwi w sposobach uprawiania krytyki, jaki wydają się preferować autorzy omawianych tu recenzji. Najpierw pojawia się jednoznaczna ocena, nie poparta zbyt wnikliwą analizą, potem ewentualnie jakieś uwagi merytoryczne. W kategoriach "sukces - porażka", "udało się - nie udało", "podobało mi się - lub mnie nudziło", czyli mieszanki autoreklamy i osobistych emocji bardzo trudno będzie przeniknąć jakąkolwiek złożoną wypowiedź artystyczną. Ten sposób pisania o sztuce jest niebezpiecznie zbliżony do tekstów z wysokonakładowych magazynów, takich jak np. "Newsweek", gdzie opis prac artystów, sprowadzony do krótkich newsów i rankingów, stał się karykaturą krytyki. Ale tu niestety zła wiadomość: w ten sposób nie da się skonsumować dzieła sztuki, ani nawet zrozumieć sukcesu polskiej sztuki za granicą. ^^^

Relacja więźnia nr 810

Jarosław Bienias "Wilk"

Prolog

Z ruchomych drzwi Dworca Centralnego wyszedłem wprost na hotel Mariott. Chwilę stałem, obserwując śpieszących się do pracy ludzi. Zapaliłem papierosa. Zostały mi tylko trzy szlugi, a w kieszeni miałem niecałe dziesięć złotych. Tłum z minuty na minutę gęstniał, a warszawska ulica coraz głośniej oddychała spalinami, dźwiękiem klaksonów i przekleństwami cedzonymi przez stojących w korkach kierowców. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wrócić na peron i nie wsiąść w pociąg powrotny do Wrocławia. Tam zostało wszystko, co kochałem. To "wszystko" miało dwa i pół roku, kilkadziesiąt centymetrów wzrostu, nad wyraz żywe usposobienie, a na imię Iga. Wyjeżdżając, martwiłem się tylko rozłąką z nią. Miłość, która niedawno jeszcze była między mną, a jej matką, coraz bardziej przypominała "Matrix" i nie zamierzałem na siłę dokręcać "Reaktywacji". Posadę dyrektora handlowego w firmie informatycznej rzuciłem bez żalu kilka dni wcześniej. Innych spraw, które mogłyby mnie zatrzymać we Wrocławiu, nie było.

Przerzuciłem plecak przez ramię i wtopiłem się w stołeczny tłum. Metrem pojechałem na Racławicką. Drzwi mieszkania otworzyła mi Asia. Piękna, inteligentna, dwudziesto sześcioletnia, szczupła, wysoka kobieta, która nie wiadomo dlaczego zdecydowała się dzielić ze mną życie.

Powtórzenie

Miesiąc później czytając, jak co tydzień poniedziałkowy dodatek "Praca" w "Wyborczej" w poszukiwaniu czegoś, co dałoby mi możliwość zarobienia na chleb oraz zapłacenia matce mojej córki zaległych za dwa miesiące alimentów, natrafiłem na następujące ogłoszenie:

Zatrudnimy mężczyzn do eksperymentu psychologicznego. Płacimy 120 zł za dzień.

Długo się nie namyślałem, wykręciłem numer i po wstępnej weryfikacji dwa tygodnie później poszedłem na spotkanie z psychologiem, który miał ocenić, czy nadaję się do tej nazwijmy ją "pracy". W drzwiach lokalu w centrum Warszawy przywitał mnie człowiek o nazwisku Żmijewski. Powiedział, że jest autorem i twórcą przedsięwzięcia, którego celem jest nakręcenie czterdziesto minutowego materiału filmowego, który należy traktować w kategoriach eksperymentu psychologicznego. Pokrótce wytłumaczył mi jego zasady. Szczerze mówiąc, średnio interesowały mnie szczegóły. Ważne było, że za czternaście dni dostanę prawie dwa "kółka" i będę mógł dać pieniądze na Igusię i jeszcze zostanie mi kilka stów. Najbardziej martwiłem się w tym momencie tym, że jak zrozumiałem, mogę przez czternaście dni nie zobaczyć ani córki, ani mojej Asi. Psycholog usłyszał to, co miał usłyszeć. Uznał mnie za stabilnego psychicznie (ha), zrównoważonego (ha, ha), bez traumatycznych przeżyć w przeszłości (ha, ha, ha). Wychodząc wiedziałem, że dostałem tę "pracę". Trochę się zastanowiłem nad Żmijewskim. Taki dziwnie spokojny, zimny człowiek, patrzący na "cię" jak na zwierzynę łowną. Jego akurat miałem głęboko w dupie.

Kilka kolejnych dni później kilkunastu mężczyzn w centrum Warszawy ciągnęło losy. Część z nas mogła wylosować wolność, czyli wcielenie się w rolę strażników, którzy jak się dowiedzieliśmy, mieli pracować na zmiany, a więc co 12 godzin mogli wracać do domu. Druga grupa, jak wtedy myślał każdy z nas, miała przechlapane, bo jak inaczej można określić los więźnia. Wsadziłem dłoń do wiaderka z papierowymi losami. Miałem przechlapane.

Dwa tygodnie później w drzwiach mieszkania wynajmowanego przez Asię stanął Żmijewski ubrany w ten sam, co zwykle sweterek.

- Już czas - stwierdził krótko.

Ucałowałem Asię i naprawdę w wisielczym humorze udałem się za nim. Zapakowali mnie do mercedesa Vito, założyli czarną, na pół prześwitującą chustę na twarz i powieźli do pierdla. Droga była długa. Pomyślałem, że jestem jednak nieźle walnięty. Dałem się wywieźć nieznajomej ekipie psycholi w nieznanym kierunku, nie wiedząc o nich praktycznie nic. Nie wykluczałem, że obudzę się następnego dnia w jakiś chaszczach na brzegu Wisły bez nerek lub innej wartej u mnie kilka dolców części ciała. W najlepszym razie będzie mnie tylko dupa piekła. Tak źle jednak nie było. Zgodnie z podpisana umową trafiłem do więzienia.. Pierdel jak pierdel - trzy cele, spacerniak, łazienka oraz odgrodzona kratą część dla strażników. Jeden z nich udał się ze mną do łazienki. Rewizja była pobieżna. Kiedy stałem nago nawet nie kazał mi zrobić standardowego w takich sytuacjach przysiadu, który w prosty sposób pokazuje, czy więzień nie wnosi czegoś między pośladkami. W dupie udało mi się przemycić dwie paczki tabletek. Mniejsze zażywam na nadciśnienie, a większe przepisała mi siostra, bym po okresie życiowych upadków nie skoczył z jakiegoś wieżowca. Byłem zadowolony. Potrzebowałem tych leków, a nie przyznałem się wcześniej (psycholog o to pytał) do ich zażywania. Bałem się, że to mnie zdyskwalifikuje i nie załapię się na "robotę". Ubrany w płócienny strój przypominający koszule nocną, z numerem 810 na piersi, oraz wręczonym mi niezbędnikiem higieniczno-kosmetycznym wylądowałem w celi. Dopiero teraz zauważyłem, że na wszystkich ścianach umieszczone są weneckie lustra, za którymi, jak się domyślałem, stały kamery.

- Pieprzony Big Brother - uśmiechnąłem się do siebie.

Do późnego popołudnia zwieźli wszystkich. Do mojej celi dopakowali faceta na oko w moim wieku. "574" z początku nie przypadł mi do gustu. Typowy robotnik, desperacko szukający kasy. Po kilku wymienionych grzecznościowo zdaniach zrozumiałem, że wspólny język nam nie grozi. W tych pierwszych godzinach odsiadki zacząłem się nawet trochę bać. Bałem się nudy.

Sądzę, że każdy z siedmiu więźniów, wchodząc "za kraty", miał swój plan na najbliższe dwa tygodnie. Mój był prosty. Stosować się do narzuconych reguł gry tak długo, jak to będzie możliwe. Każdy dzień to kolejne 120 zł zasilające mój kulejący budżet.

Bać się nie bałem. Bo i czego? Zasady były jasne od samego początku. My, więźniowie, mamy stosować się do regulaminu i bez przyzwolenia klawisza nawet pierdzieć nie próbować. Dodatkowo świadomość, że w każdej chwili mogę powiedzieć zaklęcie WYCHODZĘ BEZ PODANIA POWODU i opuścić "gipsowe mury" dawała poczucie bezpieczeństwa.

Oni - strażnicy, pozornie panowie i władcy sytuacji. Mieli pałki, lepsze żarcie i mogli palić papierosy. Niedużo, biorąc pod uwagę, że to przewaga na czas określony. Na dwa tygodnie. Potem, jak my, znów mieli być tylko ludźmi bez pracy. "Oni" to zresztą złe określenie w kontekście strażników. Od początku bardziej mi pasowało do ludzi zza luster, którym przewodził gościu w wymiętym sweterku. Niechęć do "Onych" nie była podświadoma. Przeciwnie. Mój wstręt do twórców sytuacji, w której się znalazłem, był po prostu moją oceną ich jako ludzi. W czasie drugiej wojny światowej Niemcy robili różnego rodzaju eksperymenty. Jednym z nich był eksperyment z pchłami. Kobietom kładziono na nogi pudełko z tymi insektami. Robale gryzły i piły ich krew. Jaki był cel tej pseudonaukowej farsy, nie wiem do dziś. Ważne jest jednak to, że te kobiety nie pochodziły z obozów czy też przypadkowej ulicznej łapanki. Zgłaszały się same w odpowiedzi na prasowe anonse. Za swoje upokorzenia dostawały w końcu dodatkowe kartki na żywność. Tak one jak i ja nie miałem pretensji do swych pracodawców. Są czasem takie sytuacje w życiu, że żadne Pecunia non olet. Brak pretensji nie oznacza jednak szacunku i nie oznacza braku pogardy.

Pierwszego dnia było spokojnie. Trochę jak na kolonii. Pokazano nam, jak należy ścielić łóżka, wytłumaczono regulamin. Nawet poprawił mi się trochę humor, bo okazało się, że z paleniem fajek nie będzie tak źle. Wystarczyło tylko poprosić o pozwolenie. Zwracając się do naszych opiekunów, musieliśmy zawsze używać zwrotu, który zaczynał się od słów "Szanowny Panie Strażniku ….". Niektórych moich towarzyszy niedoli bardzo to drażniło. Mnie to wisiało. Nietrudno było się domyślić, że to była jedna z mniejszych i mniej gorzkich pigułek, jakie miało mi przyjść tutaj łykać. A propos pigułek. Właściwie od nich się zaczęło. W nocy, korzystając z okazji, że pod kocem nie ma kamery, próbowałem wydłubać spomiędzy pośladków przemycone wspomagacze. Nie było łatwo. Bezmyślnie wkleiłem w oryginalnych opakowaniach, które przy każdym drobnym ruchu głośno trzeszczały. Na tę operację zeszło mi jakieś dwie godziny. Milimetr po milimetrze, z około dziesięciominutowymi przerwami, odwijałem lekarstwa z taśmy klejącej. Czasem trochę pokasływałem dla zagłuszenia podejrzanego szeleszczenia aluminiowej folii. Schowałem je w poduszce. Rano okazało się, że dwugodzinne podchody poszły na marne. Jeszcze przed śniadaniem strażnicy zrobili we wszystkich celach rewizję. Gdy weszli do mojej celi, od razu skierowali się do poduchy i wyłuskali leki. Jedno już wiedziałem - mikrofony mieli naprawdę czułe. Tej nocy wydarzyło się coś jeszcze. Ze snu wybiło mnie jakieś poruszenie. Trochę podniesionych głosów, trochę świateł z latarek, a w efekcie tego wszystkiego w mojej celi wylądował "764". Kładąc się, wyszeptał tylko, że jego współspacza wyprowadzili strażnicy gdzieś poza teren. Nie wiedział gdzie. Przez dobre trzy dni sądziłem, że jest to dowód na istnienie drugiego, alternatywnego pierdla, którego przeznaczenie poznam już niedługo. Dopiero po wyjściu okazało się, że koleś, który zniknął, wyszedł na wolność dzięki wstawiennictwu rodziców, którzy zagrozili Żmii wezwaniem policji.

Karą dla mnie za stosowanie nielegalnego dopingu był zakaz palenia przez cały dzień. Walcząc z nałogiem, dotarło do mnie jedno - właściwie stało się już wszystko, co najgorszego mogło mi się tu przytrafić. Kar cielesnych nie zakładałem. Syfiastego jedzenie też się nie obawiałem, bo od początku założyłem, że dwa tygodnie spędzę w celach dietetycznych o chlebie i wodzie. Innych środków przymusu możliwych do zastosowania wobec mnie nie wyobrażałem sobie.

Na drugi dzień poprosiłem o przysługujące mi regulaminowo widzenie. Zgodę otrzymałem. Na krótko. Kilka godzin później dowiedziałem się, że niektórzy strażnicy swoją funkcję traktują naprawdę serio. Poszło o naukę regulaminu. Facet był wyjątkowo nadgorliwy. Czarny Maniek (tak go ochrzciliśmy) dopieprzał się do wszystkiego, czerpiąc, jak mi się wydało, wiele satysfakcji z przewagi, jaką miał nad nami. Nie pamiętam szczegółów, ale po całym dniu starć z tym człowiekiem na zakończenie dnia puściłem mu kilka "soczystych wiąch" i chyba nawet pokazałem gołe dupsko. Po dwóch godzinach rozumiejąc, że jego pozycja ostrego klawisza chwieje się niebezpiecznie, zebrał się w sobie. Obudził nas, rozpoczynając nocny, karny apel. To, że kolejny dzień nie będę mógł palić, przyjąłem spokojnie, ale już to, że odebrał mi prawo widzenia z moją Asią, doprowadziło mnie do pasji. Wypowiedziałem głośno "opinię o jego mamusi" i… wylądowałem w karcerze. W pierdlu się zakotłowało. Ja wyzywałem przez drzwi Czarnego Mańka od najgorszych, a koleś, którego w myślach nazywałem Rycerzem Ganji, solidaryzując się ze mną, biegał po swojej celi, plując po weneckich szybach. Jednym słowem jazda. Z tej nocy najbardziej w pamięci utkwił mi dialog z Czarnym Mańkiem. Nie mogąc zapanować nad bałaganem, który zaczynał się robić w mamrze, wszedł do karceru i zaczął całkiem ciekawą przemowę. Używając przenośni teoretycznie niezwiązanych wprost z miejscem, w którym się znajdowaliśmy (regulamin zabraniał rozmów tego typu), przekazał mi, że muszę postarać się zrozumieć jego zachowanie. Z jego słów wynikało, że taką ma rolę w tym filmie. Narzuconą z góry. On mówił - ja słuchałem i patrząc na niego zobaczyłem zamiast strażnika faceta takiego jak ja, który chyba miał nawet cięższą rolę od mojej. Pomyślałem, że może tak jak ja ma jakiś większy problem związany z brakiem gotówki i próba wyeliminowania go z gry przeze mnie nie jest po prostu w porządku. Uspokoiłem się. Godzinę później zasypiałem smacznie na więziennej pryczy.

Dni w naszym pierdlu mijały bardzo wolno. Codziennie ten sam plan zajęć, codziennie jakaś scysja z Czarnym Mańkiem. Asi, która mnie w końcu odwiedziła, powiedziałem, żeby się nie martwiła i nie odwiedzała mnie więcej. Nie chciałem, by jakiś palant w mundurze na rozkaz Naczelnika Żmii pogrywał sobie ze mną za pomocą osób mi najbliższych. Przez kolejne trzy dni wykruszyła się dwójka uczestników. Powodów zmniejszania się liczby strażników się domyślałem. Znikali ci najmniej zaangażowani w grę. Rezygnacja z udziału w eksperymencie przez niektórych moich kolegów była dla mnie niezrozumiała. Rycerz Ganji odszedł z krzykiem z powodu jak twierdził żarcia, którego nie podawano na czas (sic). Wg mnie siadło mu po prostu psyche. "764" nie wytrzymał napięcia, gdy Czarny Maniek obwołał się Naczelnikiem. Na placu boju pozostałem ja, "960", którego nazywałem "Siłą Spokoju", oraz "Młody". Mój "474", który okazał się zajebistym kompanem, facetem z jajami, przypominającym mi, że ludzi należy poznać przed wydaniem zbyt o nich pochopnej opinii. W takiej grupie dotarliśmy do szóstego dnia odsiadki. Na zmianie był Maniek i koleś, którego nazwałem Spoko. Spoko po prostu był spoko i nie wiem, jakim cudem utrzymał się w grze do końca. Jak na sześć dni eksperymentu, byłem trochę zawiedziony. Nie twierdzę, że było łatwo, ale spodziewałem się czegoś innego. W mojej ocenie to, co kręcili ludzie zza luster, było po prostu nudne. Coraz bardziej nurtowało mnie pytanie, gdzie ja jestem. W eksperyment psychologiczny nie wierzyłem, bo to, co działo się w mamrze przez sześć ostatnich dni, było zaprzeczeniem jakiegokolwiek eksperymentu. O symulacji Zimbardo wcześniej nawet nie słyszałem. Obstawiałem więc raczej jakiś polsatowski "real TV". Sądziłem, że pierwszy spokojny tydzień to wstęp to jakiegoś hardcorowego świństwa, które zostanie nam zapodane już wkrótce. W duchu wierzyłem jednak, że jest jeszcze trzecie wytłumaczenie postawienia wokół nas kamer i moczenia w tym całkiem grubej kasy. Żadne trzecie wyjście nie przychodziło mi jednak głowy. Wieczorem Czarny Maniek kazał nam ogolić głowy. Nawet nie przeczuwałem, że będzie to punkt zwrotny w eksperymencie. Wyraźny sprzeciw wyrazili "960" oraz mój "474". Stwierdzili, że szybciej opuszczą program niż ogolą bańki do łysej skóry. Z początku myślałem, że żartują, bo jak inaczej wytłumaczyć strach przed goleniem głowy u facetów, którzy już prawie tydzień wytrzymali w tej norze. Nie żartowali. Problem był poważny. Naczelnik Maniek w swej bezsilności rzucał dostępnymi karami i po zaledwie godzince został bez amunicji. W końcu spróbował wziąć nas na przetrzymanie. Stwierdził, że wszyscy będziemy stać na baczność aż do momentu, gdy dwaj buntownicy się nie ogolą. Staliśmy tak kilka godzin. "474" stojący obok mnie stwierdził:

- No teraz to już mogą nam naskoczyć. Dostałem wszystkie możliwe kary, które tu mogłem dostać.

Uśmiechnąłem się. Nie można temu stwierdzeniu było odebrać racji. Moje myślenie poszło w innym kierunku. Od mniej więcej dwóch dób mieliśmy do czynienia z tymi samymi dwoma tylko strażnikami. Czyżby po tamtej stronie krat pozostali tylko Maniek i Spoko? Nie chciało mi się w to wierzyć, bo to znaczyć mogło jedynie, że eksperyment dobiega do końca. Taki obrót spraw nie był mi na rękę. Sześć dni x 120 = o wiele za mało niż potrzebowałem. Postanowiłem działać. Zaproponowałem Mańkowi, że jeżeli dostanę trzy papierosy i możliwość rozmowy z "960" i "474" sam na sam to przekonam ich do proponowanych przez niego fryzur. Trzy razy powtarzałem Mańkowi swoją propozycję, nim zrozumiał, że to jedyne wyjście z patowej sytuacji, w jakiej się wszyscy znaleźliśmy. Nie zakładałem, że na 100% uda mi się namówić kolegów do ścięcia włosów. Nawet nie miałem zamiaru ich zbytnio naciskać. W najgorszym razie zapaliłbym sobie fajeczkę. W tym momencie warto jeszcze napomknąć, jakie były przyczyny zbuntowania się w kwestii włosów. "474" miał dorastającego syna (nie mieszka z nim), z którym od dłuższego czasu w męskim poczuciu jedności zapuszczał włosy. Banalne? Może, ale to ja dzieliłem przez te dni celę z "474" i wiedziałem, że temat syna był dla niego priorytetowy. "960" miał inny problem. Kilka lat wcześniej uczestniczył w wypadku samochodowym (gratulacje dla Pana Psychologa, który z tego, co wiem, znał ten fragment życia więźnia, wiedział, że zginął wtedy człowiek, a jednak dopuścił "960" do eksperymentu. Może uznał, że śmierć nie zalicza się do traumatycznych doznań?), którego pozostałością były 22 blizny na jego czaszce. Siła Spokoju w przeciwieństwie do innych, którzy zgłosili się do eksperymentu, miał stałą pracę, a jak powiedział, łysa głowa z bliznami mogłaby spowodować jej utratę. Pół godziny później cała nasz czwórka świeciła glacami w blasku więziennych żarówek. Po chwili smacznie chrapaliśmy.

Dzień siódmy był dziwny. Rano pierdel opuścił Młody. Był chyba po prostu już zmęczony. Maniek, idąc w ślady Pana Boga, siódmego dnia odpoczywał. On i Spoko do południa snuli się po pierdlu, nawet nie próbując uprzykrzać nam życia. Byli po prostu zmęczeni. I to bardziej od nas, bo dla nas więźniów ostatnie trzy dni były zwykłym czasem odsiadki, a dla nich trzema dobami pracy. Razem z "474" zastanawialiśmy się nawet, czy nie przystąpić do planowanego wcześniej przejęcia więzienia (szczegółowy plan był przygotowany), jednak biorąc pod uwagę, że mogłoby to przedwcześnie zakończyć eksperyment, zrezygnowaliśmy. Opcję buntu na pokładzie postanowiliśmy wcielić w życie najwcześniej na trzy dni przed końcem odsiadki, tak by nie wpłynęła na wielkość kasy, jaką mogliśmy tu zarobić. Stan naszych stróżów prawa z każdą chwilą budził mój coraz większy niepokój. Nie nadawali się do niczego. Nieogoleni, przygnębieni, z pomiętymi ciuchami. Odnosiłem wrażenie, że mają po prostu dość. Postanowiłem działać. Zameldowałem Spoko, że jako więzień rozumiejący potrzebę własnej resocjalizacji proszę ich, by wzięli się w garść. Zrozumiał. Pół godziny później wjechał obiad. Jako dyżurny miałem w obowiązku rozlać zupę do metalowych misek. Przy pierwszym zanurzeniu chochli w gar myślałem, że na obiad jest krupnik. Przy drugim zrozumiałem, że to gotowany pęczak z marynowanymi śledziami. Nie byłem bardzo zdziwiony. Zrozumiałem tylko, że zaczyna się właśnie kolejny, przewidywany przeze mnie etap eksperymentu. Rezygnując z "zupy", sięgnąłem po czarny chleb, by, choć to dać do żarcia współwięźniom. Był mokry i osolony. Długo się nie namyślałem. Sikając do zupy uświadamiałem zaskoczonemu Spoko, że to, co robię, nie jest próbą obrazy strażników, tylko moim sprzeciwem wobec talentów kulinarnych więziennego kucharza.

Po kolejnej godzince na "planie zdjęciowym" pojawił się Maniek. Zebrał się w sobie i z groźną miną wykrzyczał, że jest awaria wodociągów i od tego momentu kupę i siku walimy do wiadra. W celi wylądowały cynowe "klozety". Roześmiałem się. W pierwszym momencie uznałem, że "rąbać" do wiaderka to żaden problem. Chcąc pokazać Mańkowi mój stosunek do kolejnego "jego" pomysłu odlałem się. Po chwili, leżąc na pryczy, spojrzałem na problem inaczej. Tam na zewnątrz była moja mama, tato, Asia, siostra oraz Iga. Tak naprawdę nie miałem pojęcia, do czego zostanie wykorzystany materiał, który tu przygotowywał Żmija. Bliskie mojemu sercu osoby znają mnie i wiedzą, że moje poczucie dobrego smaku potrafi się rozciągać jak gumka od majtek. Nie usprawiedliwiało to jednak srania w metalowe wiadro w asyście kamer i ludzi za 120 zł dziennie. Gdybym to zrobił, po prostu byłoby mi wstyd przed nimi. Pierwszy raz odkąd znalazłem się w pierdlu zastanowiłem się nad kwestią godności. Jeżeli kiedykolwiek miałbym ją sprzedawać, kwota musiałaby mieć minimum sześć zer i nie mogłaby być wypłacana w złotówkach. Podzieliłem się obawami z "474". Ze stoickim spokojem stwierdził, że od jakiejś godzinki zastanawia się nad tym, że jeżeli w dzień siódmy każą nam srać do wiaderka, to szanse na dotrwanie do końca eksperymentu wyraźnie się kurczą.

Regulamin gwarantował każdemu z więźniów możliwość odbycia jednej rozmowy z wybraną dowolnie osobą sam na sam. Wybrałem Mańka. Używając jak zwykle przenośni, zakomunikowałem mu, że jeżeli celem mojego pobytu w tym penitencjarnym zakładzie jest resocjalizacja, to obawiam się, że wszystko zmierza w złym kierunku. Stwierdziłem, że jeżeli "Ministerstwo" ma tak mało kasy na utrzymanie tego typu placówki, że muszą oszczędzać na żarciu i remontach, to obawiam się, czy taka resocjalizacja ma jakikolwiek sens. Maniek podrapał się w dyńkę i stwierdził, że pogada na ten temat z "Ministrem". Po kolejnych dwóch, trzech godzinach w ramach codziennych zajęć rzucił nam przez kraty kartki wyrwane z zeszytu, na których czarnym flamastrem napisał: pieniądze, cel, godność, strażnik, więzień i jeszcze kilka takich frazesów. Kazał nam dostarczony materiał przemyśleć i jak będziemy gotowi do dyskusji, dać znać. Nie było o czym myśleć. Ja już wiedziałem, że mój czas w więzieniu Żmii dobiega końca. Naprawdę w tym momencie wierzyłem, że to, co tu robi "Minister" to próba nakręcenia jakiegoś gówna, które potem sprzeda prywatnemu kanałowi telewizyjnemu. Żmija od początku wyglądał mi na faceta, który spokojnie byłby w stanie kręcić modne przed kilku laty "kasety śmierci" lub tanie pornosy. Nie zdziwiłbym się, gdyby jutro do cel wprowadzono po jednej młodej jałówce i kazano nam je dymać. Razem z "474" zgłosiliśmy gotowość do dyskusji. Pół godziny później trójka pozostałych więźniów siedziała naprzeciw dwóch strażników. Dyskusja była długa. Fajne było to, że mogliśmy po raz pierwszy od tygodnia jarać papierosy w ilości dowolnej. Wnioski były jasne. Zdecydowaliśmy się przerwać eksperyment. Nawet nie zareagowaliśmy na wjeżdżającą cichaczem do pierdla kolację. Owszem, może był to znak Żmiji, że zabawy jeszcze nie koniec, ale to był jego znak. W tym momencie Minister Więziennictwa stracił posadę. Podaliśmy sobie ręce. Opuszczaliśmy więzienie.

Dziesięć minut później, kapiąc się i wdziewając cywilne łachy, nie czułem już nienawiści do Czarnego Mańka. Ten zaś w przypływie wyrzutów sumienia, solidarności z nami więźniami oraz w nadziei, że jakiś człowiek z branży filmowej dojrzy jego wspaniała grę aktorską, poprosił nawet, bym ogolił go na zero. Zrobiłem to z przyjemnością. Ubrani wyszliśmy na zewnątrz. Było tam sporo ludzi. Sympatyczni. Nietrudno było się domyślić, że każdego z nas znali dobrze i że tydzień czasu podglądania spowodował ich duchową więź z nami. My takich uczuć nie mieliśmy. Ku swej uciesze dowiedziałem się, że to coś, w czym brałem udział, to sztuka (k...a jej mać) i że materiał nie trafi do Polsatu czy TVN, a na biennale w Wenecji. Fajnie. Lepiej niż się spodziewałem. Wolę robić z siebie idiotę w Wenecji niż w osiedlowej kablówce.

Razem bez cienia niedomówień i wzajemnych pretensji cała nasza piątka tramwajem dojechała do centrum. Potem każdy poszedł w swoją stronę. Jadąc samotnie metrem, czułem się dziwnie. Uczucie lęku i zagubienia było mocne i zaskakujące. Po wyjściu przy Racławickiej dostałem torsji. Oparty o znak drogowy rzygałem na trawnik. Nic to, już za chwilę miałem zobaczyć Asię, a za dwa dni moją córeczkę.

Epilog

Moich kolegów i oprawców dane mi było zobaczyć jeszcze tylko raz. Dzień po wyjściu na wolność Żmija zorganizował coś w rodzaju wspólnego spotkania przy okrągłym stole. Spotkanie prowadziła jakaś pani psycholog, która jak się szybko zorientowałem, nie zrozumiała nic z tego, co się wydarzyło. Po dwudziestu minutach zostawiłem dyskutującą grupę. Nie miałem im już nic do powiedzenia. Nie czułem, bym musiał sobie cokolwiek tłumaczyć za pomocą osób trzecich. Nie miałem wątpliwości, w czym uczestniczyłem. Wychodząc, w murach zakładu penitencjarnego Ministra Żmii, nie zostawiłem nawet cząstki siebie. Zabierałem ze sobą telefony do "960", "474", Czarnego Mańka oraz Spoko. Po co? Bo z każdym z nich chciałbym się napić piwa. Do Żmijewskiego telefonu nie wziąłem. Nie sądzę, by zdarzyło nam się w przyszłości napić browca. Jesteśmy ludźmi, którzy mówią innym językiem, hołdujemy innym wartościom i co innego rozumiemy pod pojęciem sztuki. Nie znaczy to jednak, że mam do niego żal czy też źle mu życzę. Wręcz przeciwnie. Cieszę się, że dzięki jego wizji artystycznej matka mojej Igusi dostała zaległe alimenty. Jemu samemu życzę sukcesu w Wenecji i dalszych poczynaniach artystycznych. Mam tylko nadzieję, że z czasem, gdy z wiekiem dojrzeje artystycznie, w jego pracach człowiek nie będzie tylko narzędziem pomagającym w osiągnięciu z góry założonego celu.

Dzisiaj, kiedy wracam do siedmiu dni w więzieniu, coraz częściej zastanawiam się, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę. Chyba nie, bo przecież "co stało się raz, nie stało się nigdy". ^^^

fot. Jarosław Bienias "Wilk"