Wystawa "Odczarowywanie. Proces ciągły" we wrocławskiej Galerii BWA Awangarda (22.02-30.03) jest kontynuacją "Odczarowania", które miało miejsce w Zielonej Górze (29.09-20.10.2007). Jednakże, mimo bardzo ciekawych zamierzeń, w realizacji wystawa zielonogórska w relacji wypadła dość blado1. Natomiast ekspozycja we Wrocławiu jest dobrze skonstruowana, zwarta, ale zarazem niejednoznaczna, otwarta na różne możliwości odczytania.
W obu wystawach chodzi o problem deformacji pamięci, o zniekształcenia przeszłości, o mity, którymi zastępowana jest niewygodna historyczna prawda. Sztuka zainteresowana przepracowaniem przeszłości stara się wniknąć w te mity, pyta o to, co zapomniane, bolesne i niepasujące do oficjalnych wersji wydarzeń. Czasami staje się próbą "leczenia" nas z zapomnienia, a także z traum, które wciąż odciskają piętno na naszej rzeczywistości. Dlatego w ogóle w sztuce o historii, która stała się dość popularna w ostatnim czasie, pojawiają się tematy trudne: II wojna światowa, Holocaust, stosunki polsko-żydowskie i polsko-niemieckie, przesiedlenia.
W wypadku wystawy wrocławskiej artyści w dużej części odnoszą się do mitu "ziem odzyskanych" (dziś mówi się częściej o "ziemiach pozyskanych"). W podręcznikach nie pisano o niemieckiej historii takich miast jak Wrocław. Ale miasta w swojej "tkance" - w architekturze, urbanistyce - przechowują jednak pamięć przeszłości. Czasami ta wyparta pamięć przeistacza się w duchy, które nas nawiedzają i nie dają nam spokoju.
Żeby dostrzec to, co ukryte i wyparte wystarczy czasem tylko spojrzeć pod podszewkę, zetrzeć kurz pokrywający nasze konwencjonalne wyobrażenia. Czegoś takiego dokonują artyści pytając o pamięć tego miasta i jego wypartą historię.
Wrocław, w ideologii władz komunistycznych, był traktowany tak jakby jego historia zaczęła się dopiero w roku 1945. Tymczasem biorąc pod uwagę uwarunkowania historyczne, Wrocław był przede wszystkim miastem śląskim. W 1242 roku nastąpiła lokacja miasta na prawie niemieckim. W XIV wieku znalazło się pod panowaniem korony czeskiej, a w 1526 przeszło pod rządy Habsburgów. Jego rozkwit nastąpił na początku XVIII wieku za panowania Leopolda II. Cesarz na fali kontrreformacji sprowadził do miasta jezuitów. Powstało Kolegium Jezuickie oraz Uniwersytet (założone w 1702 roku). Po wojnach śląskich nastąpiło przejęcie tego regionu przez Prusy Fryderyka II. Miasto stało się trzecią, obok Berlina i Królewca, rezydencją monarchy. W XIX wieku i na początku wieku XX Wrocław przeżywał swój rozkwit. Ale wciąż był miastem śląskim, dopiero po dojściu do władzy nazistów rozpoczęto kampanię deslawizacji Śląska. W lipcu 1944 roku miasto zostało ogłoszone twierdzą Festung Breslau, a od stycznia 1945 roku trwały przymusowe ewakuacje pozostałej ludności cywilnej. Twierdza Wrocław padła 6 maja 1945 pod oblężeniem wojsk ukraińskich.
O micie Wrocławia jako "miasta odzyskanego" oraz jego konsekwencji, jaką jest poczucie "obcości" mówi niemiecki historyk, Gregor Thum2: "Po wojnie stworzono polski mit, że Wrocław tak naprawdę nigdy nie był niemiecki, że był polski z niewielką warstwą 'niemieckości'. A to nie jest prawda. Oczywiście znaleźć w nim można polskie korzenie, ale był tak niemiecki, jak Lipsk czy Monachium. Powojenny mit o polskości Wrocławia był potrzebny, żeby ludzie nie czuli się w nim wyobcowani. Ale mit ten tak do końca nie był skuteczny. Dziś ważne jest, aby mieszkańcy Wrocławia lepiej zrozumieli całą historię swojego miasta, w tym jego pruskie i niemieckie dzieje, aby je zaakceptowali. Jeżeli tego nie zrobią, pozostaną w tym mieście obcy"3.
Chodzi więc o rodzaj uzdrawiającego oczyszczenia, o pogodzenie się z przeszłością, ale i zobaczenie, że ta przeszłość, która dotyka nas bezpośrednio nie jest jasna i czysta, że jest skomplikowana, a nawet mroczna, tak jak skomplikowane były krzyżujące się ze sobą losy przesiedleńców - tych, którzy opuścili Wrocław i tych, którzy przybyli na ich miejsce. Że bezpośrednio po wojnie działo się wiele zła, z którym wciąż Polacy nie mogą sobie poradzić (jak przypomniane ostatnio przez Jana Tomasza Grossa pogromy żydowskie). A więc paradoksalnie, aby się oczyścić, trzeba zobaczyć brud na własnych rękach, dostrzec swoje własne uwikłanie w przeszłość.
W tym kontekście można zinterpretować akcję, która przeprowadziła Joanna Rajkowska "Let me wash your hands" ("Pozwól, że umyję Ci ręce") w 1994 roku podczas pobytu w Nowym Jorku (Sauce Place). Teraz wróciła do tamtej akcji, by pokazać sugestywny film pod tym samym tytułem. Autorka gęstą jodyną myła ręce spotkanym przez siebie ludziom, którzy wyrazili na to zgodę. I mimo, że jodyna ma właściwości oczyszczające i dezynfekujące, ich ręce w wyniku obmywania tym roztworem stawały się brudne, lepkie, jakby zbrukane krwią. Czy jesteśmy więc gotowi na oczyszczenie, które paradoksalnie oznacza ujrzenie brudu na własnych rękach, wymiecenie śmieci spod dywanów?
Chodzi więc o to, by zobaczyć to, co z pozoru niewidoczne. Dotyczy tego problemu projekcja Rafała Jakubowicza "Es beginnt in Breslau" na fasadzie galerii Awangarda. Artysta, jak w wypadku niektórych swoich wcześniejszych prac ("Arbeitsdiszciplin", 2002, "Pływalnia", 2003, "EB", 2006), pyta o wypartą historię. Szuka śladów "przeszłości, której nieobecność się manifestuje"4
. Zadaje pytania o nieobecność, o brak, o to, co niewypowiedziane, przemilczane czy zapomniane. Widz, w przypadku jego prac, również tej wrocławskiej projekcji, wprowadzany jest w stan zagubienia, skazany na domysły, mamiony często przez własne skojarzenia (np. związane z językiem - niemieckim, bądź hebrajskim). Artysta wskazuje też na pamięć miejsca, bo każe w inny sposób spojrzeć na te, na których pojawiają się zagadkowe napisy. Tutaj, dodatkowo, napis, rozdzielony na frazy "Es beginnt" i "in Breslau", rytmicznie miga i tylko momentami wyświetlany jest w całości. Ale czy wiemy, co znajdywało się w tym miejscu wcześniej?
Galeria Awangarda mieści się w dawnym pałacu Hatzfeldów, który po wojennych zniszczeniach, został zachowany jako "żywa ruina" (chodzi o przeszklone przestrzenie po bokach głównego wejścia) i przystosowany do prezentowania sztuki współczesnej. W tym miejscu od początku XIV wieku znajdowały się rezydencje Piastów brzeskich i oleśnickich. W pierwszej połowie XVIII wieku przebudowano je na pałac w stylu barokowym, który spłonął w 1760 roku w czasie wojny siedmioletniej. Na tym miejscu zbudowano nowy klasycystyczny pałac; jego budową kierował niemiecki architekt Carl Gotthard Langhans, późniejszy twórca Bramy Brandemburskiej. Nowa rezydencja powstała w stylu wczesnego klasycyzmu i neorenesansu. Fasada nawiązywała do włoskich rozwiązań pałacowych. Była to olbrzymia, trójkondygnacyjna rezydencja z dodatkowym półpiętrem. Jeśli chodzi o tego typu architekturę była największa w mieście, a nawet w całym regionie. Pałac został poważnie zniszczony w czasie oblężenia Festung Breslau. Najpierw wysadzono wyższe kondygnacje, a w 1946 roku runęła reszta fasady. Pozostał z niej tylko balkonowy portyk, który obecnie, wraz z przeszklonymi bocznymi ścianami, tworzy fasadę galerii. Bombardowania przetrwał również hall i boczna ściana od ul. Krowiej, a także parter, jednak znaczną jego część rozebrano ze względu na zapotrzebowanie na cegłę do odbudowy Warszawy. Ocalała jedynie sklepiona sień z zabytkowymi kolumnami pochodzącymi z wcześniejszej siedziby Piastów.
W ciężkim ozdobnym portyku, na który rzutowana była projekcja Jakubowicza, wyraźnie rysują się trzy pionowe części, przez co całość nasuwa skojarzenie z łukiem triumfalnym. Ale jest to w zasadzie jedynie kadłubek dawnego pałacu przypominający o jego dawnej świetności.
Warto tu zaznaczyć, że budynki, kwestie ich konserwacji i odbudowy podlegały w czasach komunistycznych silnej ideologizacji5. Operowano wtedy pojęciami "dziedzictwa narodowego" i "zabytku narodowego" i jedynie te zabytki odnawiano i restaurowano, które kwalifikowały się do tych dwóch kategorii. W efekcie niszczały kościoły protestanckie na "ziemiach odzyskanych", wiele z nich przerobiono na restauracje i remizy strażackie. Niszczały też obiekty świeckie z dawnych obszarów niemieckich, tylko dlatego, że nie były obiektami polskimi; dzieła wysokiej klasy, jak na przykład neogotycki zamek w Kamieńcu Ząbkowickim projektu K. F. Schinkla. Cegły i kamień z tego Zamku były rozkradane na budowę okolicznych domów, służyły też wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych6. W przypadku Pałacu Hatzfeldów, po wojnie część historyków sztuki (m.in. Edmund Małachowicz) i architektów starała się o jego odbudowę. Ówczesne władze początkowo rozważały taką możliwość, ale potem ją odrzucono, argumentując, że pałac był m.in. siedzibą gauleitera Śląska, Karla Hanke (pod koniec wojny awansowanego na Reichsführera-SS). Z kolei ci, którzy dążyli do odbudowy Pałacu wskazywali, że potomek rodu Hatzfeldów pomagał królowi polskiemu w jednej z bitew, a wspomniany już architekt Langhans to w rzeczywistości rodowity Ślązak, o nazwisku Jan Długi. Jednakże te plany spełzły na niczym. Władze zatwierdziły projekt galerii BWA autorstwa Małachowicza (trzeci z kolei, bo dwa pierwsze zakładały odbudowę pałacu). Projekt ten został opracowany jednak w taki sposób, aby ocalić jak najwięcej z istniejącej ruiny i nie zamykać drogi do późniejszej rekonstrukcji. Ta obecnie jest planowana, rozpoczęto już prace przygotowawcze, w budynku mają się znaleźć biura Urzędu Miasta7.
Obok tego niezwykłego, hybrydycznego budynku, noszącego piętno dawnych ideologii, wielu z nas prawdopodobnie przechodzi obojętnie. Do zastanowienia się nad jego historią, prowokuje dopiero niepokojąca projekcja Jakubowicza. I znowu, jak to zdarza się przy okazji wystaw, które próbują rozprawiać się z historią (zwłaszcza z historią miejsca)8, to miejsce stanowi nie tylko ramę dla wystawy, ono samo w sobie stanowi jej element, jego historia zostaje poprzez wystawę naświetlona czy choćby tylko ukazuje się na mgnienie oka. Jeśli pozostaniemy jej nieświadomi, w zasadzie wciąż będziemy znajdować się pod wpływem piętna wypartej historii.
Ten problem wielokrotnie pojawia się u Jakubowicza, w tym projekcie pyta też o uwikłanie sztuki w politykę. Artysta w tytule tej projekcji nawiązał bowiem do niezrealizowanego projektu Zbigniewa Gostomskiego "Zaczyna się we Wrocławiu" przygotowanego na Sympozjum "Wrocław '70", w czasie, którego problem "ziem odzyskanych" został zupełnie pominięty, choć przecież odbywało się ono z okazji 25. rocznicy "powrotu tych ziem do Macierzy" (ciekawe, że używano w tym kontekście słowa "Macierz" w odróżnieniu od "Ojczyzny", jakby powtarzając niemieckie rozróżnienie na "Heimat" i "Vaterland"; przy czym "Heimat" oznacza ziemię, gdzie znajduje się dom rodzinny; "Vaterland" - ziemię ojców). Sympozjum poświęcone sztuce neoawangardowej nie przypadkiem miało miejsce we Wrocławiu. Odcięcie się awangardy od przeszłości i od tradycji w jakimś sensie legitymizowało podobny sposób myślenia o "ziemiach odzyskanych".
Jeśli z jednej strony mamy do czynienia z zapomnieniem i wyparciem, to warto także spytać o znaczenie ideologiczne działań odwrotnych, które rekonstruując dawną historię - niekiedy na siłę - próbują odzyskać dawną "niemieckość" miasta (niedawno jedna z europosłanek wyszła z inicjatywą, żeby w obcojęzycznych folderach reklamowych używać nazwy Breslau).
Problemu naznaczenia Wrocławia przez faszyzm dotyka praca Jerzego Kosałki oraz Krzysztofa Wałaszka pt. "Przedpokój" (2005). Jest to instalacja odwołująca się do niechlubnej pamięci wojennej miasta. W czasie wojny Hitler kilka razy odwiedził Wrocław, w którym panowały faszystowskie nastroje, natomiast żołnierze walczący na froncie wschodnim przyjeżdżali tu na odpoczynek. Miasto, aż do czasu oblężenia Festung Breslau, nie poniosło wielu materialnych strat, dlatego życie toczyło się tu jakby poza wojenną rzeczywistością. Stworzony przez Kosałkę i Wałaszka przedpokój jest bardzo ubogi, oddzielony firanką, a wyposażony jedynie w wieszak (z wiszącą na nim pałką baseballową), lustro zbudowane z kilkunastu elementów tak, że spoiwa układają się w kształt swastyki oraz odwrócony hełm niemiecki wypełniony piaskiem, pełniący rolę ni to donicy, ni to popielniczki. Z tego hełmu wyrasta rzeżucha, a więc roślina, która symbolizuje odradzające się życie; ale jej kiełki również tworzą kształt swastyki. Ta praca może dotyczyć specyficznej fascynacji historią, przejawiającej się na przykład w, z pozoru niewinnym, zbieraniu pozostałości z II wojny światowej, pocisków, fragmentów amunicji, itp. (fascynacja faszystowską symboliką ukazana została również w pracy Tomasza Bajera). Czy ta fascynacja militariami nie przeradza się w zamiłowanie do przemocy? Znaczącym elementem jest tu oczywiście pałka baseballowa. Ale można to zinterpretować jeszcze inaczej, że artyści pytają o to, jak to miasto poradziło sobie ze swoją wstydliwą historią (której ślady przechowywały nie tylko militaria, ale np. zastawy stołowe czy inne przedmioty domowe z symbolami faszystowskimi - ciekawe, w ilu wrocławskich domach znaleziono po wojnie takie pozostałości?). Jak poradzili sobie - w sensie psychicznym - przesiedleni do Wrocławia mieszkańcy poniemieckich domów z przeszłością tych budynków? A, jeśli ten problem został wyparty ze względów ideologicznych, to, jakie efekty może mieć symboliczne ukrycie trupa w szafie (bo niewątpliwie Wrocław jest takim miastem z wieloma trupami w szafie)? I czy to przypadek, że właśnie na tych terenach pojawiają się neofaszystowskie organizacje, że bojówkarze tych organizacji występują przeciwko marszom równości manifestując swoją ideologię siły (znów znacząca baseballowa pałka)? O odradzaniu się faszyzmu może mówić kiełkująca rzeżucha układająca się w kształt swastyki. Ale zarazem w jakimś sensie oskarżeni jesteśmy tu wszyscy, wszak przeglądając się w lustrze, widzimy swoje odbicie zlewające się z kształtem swastyki.
Z kolei w pracy "Rekonstrukcja" z cyklu "Niemcy już przyszli" Kosałka pokazuje, jak zmieniają się kolejni właściciele "pamięci oficjalnej", zrzucając stare pomniki i w ich miejsce stawiając własne monumenty. Kosałka mówi tu o sytuacji hipotetycznej, "co by było gdyby" - gdyby wrócili Niemcy. Jakim pomnikiem zajęliby się najpierw? W scence, która została zainscenizowana przy pomocy miniaturowych żołnierzyków (czym znakomicie wpisuje się w nurt "toy art"), Niemcy powrócili i na nowo ustanawiają swoje porządki - niszczą dopiero co postawiony pomnik Bolesława Chrobrego i na jego miejsce zamierzają postawić własny, być może ten, który Polacy zniszczyli w 1945, pomnik Wilhelma II.
Obie te prace Kosałki - pełne ironii - można by określić mianem historical fiction. Historyczne fakty mieszają się tu z fikcją, pojawiają się lęki przez echem (wypartej z pamięci, odrzuconej) historii. Oczywiście, praca "Rekonstrukcja" przedstawia tylko niewielkie "przyszłe" wydarzenie, a nie - jak na przykład w książce Philipa Dicka Człowiek z wysokiego zamku - alternatywną wersję historii powojennej. Niemniej Kosałka wskazuje, że właśnie programowa zmiana historii, zawsze wiąże się ze zmianą symboli, bo na nich bazuje narodowa/wspólnotowa tożsamość, poczucie przynależności, spójność. To z kolei ma związek z ideologią, z kreowaniem pamięci oficjalnej będącej podporą ideologii władzy i wykreślaniem z tej pamięci niewygodnych faktów, wymazywaniem śladów dawnej historii. I często to wymazywanie historii to nie jest tylko ciche, wstydliwe działanie, to także pompatyczne zwalanie pomników. Jest to więc działanie, które ma swoje rytuały, które zarazem obnaża naznaczanie przestrzeni przy pomocy symboli, napisów, pomników, powstających w określonym stylu budynków.
Rozliczanie się z historią, odczarowywanie, opiera się właśnie na śledzeniu tego, co wyparte, odrzucone, co najczęściej ma związek ze społecznymi procesami, podczas których dokonywane jest napiętnowanie, wykluczenie i wymazanie. Jest to więc zarazem pytanie o Innych w historii. Ten problem przewija się przez całą wystawę, przybierając różne formy, jak chociażby w found-footage Bogny Burskiej "One More". Zestawione zostały tu fragmenty dwóch filmów gangsterskich: "Kansas City" Roberta Altmana oraz "The Boondock Saints" Troy'a Duffy'ego. W obu filmach pojawia się scena opowiadania podobnego żartu o rasistowskim wydźwięku. To zestawienie pokazuje pewien schemat typowy dla myślenia o Innych, wraz z podskórną chęcią oczyszczenia się z inności, pozbycia się innych, wyrzucenia ich na zewnątrz.
Wzorcowymi Innymi były też czarownice przywołane na wcześniejszej, zielonogórskiej edycji wystawy. Jej kuratorkom chodziło o próbę przewartościowania fałszywej pamięci historycznej i demitologizację postaci czarownicy. Ten wątek pojawił się i tutaj w świetnych pracach Oli Polisiewicz i Anki Leśniak.
Polisiewicz w pracy "Zwierciadło prostych dusz" przedstawiła nazwiska kobiet uznanych za czarownice, od najdawniejszych czasów po współczesność. Ich nazwiska są jednak wypisane wspak, a przez to - na pierwszy rzut oka - wyglądają jak tajemne inskrypcje, jakiś szyfr. Dopiero w lustrzanym odbiciu można odczytać ich znaczenie. Lustro powieszono na prostopadłej ścianie nie tylko umożliwia poznanie nazwisk "czarownic", ale powoduje, że praca (tj. lista nazwisk i określeń) zdaje się nie mieć końca. Zresztą, lista ta nadal zapełnia się kolejnymi nazwiskami i wydaje się, że nigdy się nie skończy, a trwać będzie dopóki będą ludzie szukający kozła ofiarnego, jakiegoś Innego, którego obarczają winą za własne krzywdy czy grzechy. Za takie współczesne czarownice mogą uchodzić feministki (na co wskazała artystka w pracy prezentowanej w Zielonej Górze, symbolicznie wskazując na organizację "Kobiety na falach"), a także lesbijki - całujące się na tle pałacu prezydenckiego w ironicznej pracy "Rozpraszanie Prezydenta" (wykonanej wraz z Moniką Bluszko i Alicją Zarembą).
Anka Leśniak szukała natomiast mitów związanych z czarownicami z samego Wrocławia.Okazało się, że mimo wypartej niemieckiej historii miasta Breslau, Wrocław i ludzie, którzy go zasiedlili przejęli jego mity. I stąd, tak jak w dawnym Breslau, tak i w obecnym Wrocławiu, krążą te same legendy związane z "mostem pokutnic". Jest to niezwykła kładka pomiędzy dwiema wieżami kościoła św. Marii Magdaleny (patronki kobiet, które zeszły na złą drogę), gdzie jak głosi stara legenda niewierne żony w akcie pokuty, na oczach całego Wrocławia, musiały szorować tenże mostek. Inna legenda mówi, że dusze kobiet, które odrzuciły nakaz bycia pobożną żoną i matką, skazane są na wieczne potępienie i co noc zamiatają kładkę. Sama artystka próbuje się tu wczuć w rolę niewiernej, potępionej kobiety i jak pokutnica zamiata mostek, wygarnia kurze, szoruje podłogę.
Prace obu artystek odnoszą się do "mitu czarownicy" jako kwestii feministycznej, wymazanej herstorii. W inny sposób temat czarownicy podjął Robert Kuśmirowski, który przedstawił proces ekshumacji zielonogórskiej czarownicy. Ten artysta, jak w innych swoich pracach, pyta o sam proces (re)konstruowania historii. Na ile to rekonstruowanie pokrywa się z kreowaniem, fingowaniem? Na ile opowieści o przeszłości są zawsze symulacjami przeszłości? Artysta pyta przez swoje prace, co oznacza historyczna prawda, do której dążą historycy (niekiedy okrutna i nie dająca spokoju), jakie znaczenie mają źródła, które jak się historykom wydaje, nie kłamią?
Pytania o historię łączą się też z pytaniami o tożsamość. Artystki z grupy Sędzia Główny weszły w role menadżerek zespołu ludowego Wichowianki, stworzonego przez osoby wysiedlone w 1945 roku z Bukowiny Rumuńskiej. Autorki nakręciły coś w rodzaju teledysku. Na wielu ekranach widzimy starsze panie w pięknych ludowych strojach śpiewające wiejskie przyśpiewki. Okazało się, że sztuka współczesna może znakomicie współgrać ze sztuką ludową. Sędziny przywiozły na wernisaż część zespołu Wichowianki. Panie i panowie uczestniczyli w otwarciu, odśpiewali ludowe pieśni, a potem zwiedzili całą wystawę. Jednocześnie wprowadzili oni w ten, w sumie dość skonwencjonalizowany świat sztuki współczesnej, coś świeżego, coś, co wydaje się być z zupełnie innej rzeczywistości, innego świata. No i przede wszystkim, jeśli ta praca dotyczyła jakiegoś fragmentu kwestii przesiedleń, to artystki postanowiły wprowadzić nas w ten świat. Dlatego, że dla przesiedleńców, niezwykle istotna i zawiła jest kwestia własnej tożsamości, która już dłużej nie może zakorzeniać się w poczuciu przywiązania do własnej ziemi, we wspólnocie zamieszkującej ten sam obszar, to już nie jest ziemia matek i ojców, to wyrwanie i przeniesienie w inny świat. Śpiewające Wichowianki zostały ukazane w tej wideoinstalacji jako oderwane od ziemi, jakby zawieszone w próżni. Pod ich stopami rozciąga się bowiem biały pas, dopiero w oddali widać wiejski krajobraz i wiejskie chaty.
Heyden White w jednym ze swoich wykładów9 powiązał pojęcie tożsamości z miejscem - miejscem, które ktoś zajmuje i z którego się wywodzi. Nie można więc mówić o tożsamości bez określenia miejsca. Zaś brak znajomości miejsca, z którego pochodzimy, bądź oderwanie od niego powoduje problem z samookreśleniem. Oznacza to odcięcie od własnych korzeni, niestabilność i niepewność, szczególnie bolesną, gdy niemożliwy staje się powrót do tego miejsca. Dlatego wygnańcy, jak wskazał White, skazani są na ciągłe szukanie swego miejsca.
I dlatego też przesiedleńcy często próbują sobie stworzyć jakiś substytut swojej ojczyzny, z większą dbałością pielęgnując rodzinne tradycje, odwołując się do tego, co swojskie, własne, ludowe. A więc w przypadku Wichowianek, można śmiało powiedzieć, że ten zespół jest dla nich takim substytutem utraconej ojczyzny. Pewnym paradoksem - a może koniecznością? - jest to, że przesiedleńcy zwykle zamykają się na świat, w którym zmuszeni byli się osiedlić, wolą odtwarzać stare obyczaje, pilnując ich czystości, niż poznawać kulturę nowego miejsca. W ten sposób odcinają się od przeszłości miejsca, do którego przybyli i symbolicznie zmieniają je w miejsce, z którego odeszli (utożsamienie tych miejsc przychodzi poprzez porównania, a także poprzez potrzebę zapełnienia pustki w własnej wyobraźni, to utożsamienie przejmowane może być nawet przez dzieci i wnuków przesiedleńców). Jest to jednak proces nieuświadomiony i nieprzepracowany, który tak naprawdę może tylko pogłębiać tęsknotę i poczucie oddalenia od prawdziwego domu.
Wystawa "Odczarowywanie" nie była na szczęście wystawą, na której dominowałby nastrój powagi czy smutku. Hitem wernisażu był też występ Jerzego Kosałki przebranego za krasnala i zionącego ogniem (bo Wrocław to miasto krasnali, lecz czy mogą one być takim jego symbolem, jak smok wawelski jest symbolem Krakowa? - pytał kpiąco artysta w akcji zatytułowanej "Krasnal Ogniomistrz"). Ze wszystkich zaprezentowanych na wystawie prac Kosałki przebija prześmiewczy ton i spora doza autoironii; widać, że artysta dobrze się bawi obmyślając kolejne projekty. Jeszcze jedna jego praca, pt. "Cosher Cola/Cosalca" nie tyle koresponduje z historią Wrocławia (lub Breslau), co z pracami tego artysty dotyczącymi neoliberalnych symboli. Kosałka kilkukrotnie zabawiał się wykorzystaniem charakterystycznych dla określonych korporacji czcionek (np. McDonaldsa) i przerabiał je po swojemu, prześmiewczo, wprowadzając jakby rodzaj wirusa w ten z pozoru uporządkowany system. Tym razem artysta, w koszulce Cosher Cosalca, pozuje na tle panoramy Jerozolimy, w której ponoć sprzedawał młodym Żydom "koszerną" colę. To jedyna praca na tej wystawie, która w jakiś sposób odnosi się do kwestii żydowskiej historii. Artyści bowiem skoncentrowali się na wątkach niemieckich, pomijając istnienie diaspory żydowskiej w przedwojennym Wrocławiu.
Kwestii żydowskiej w jakimś sensie dotyka praca Pawła Althamera "Abram i Boruś" (rzeźba oraz film wideo "Hipnoza" stworzony wspólnie z Arturem Żmijewskim), gdzie artysta opowiada o swojej wizji, której doświadczył w trakcie hipnozy, wracając do jednego ze swych poprzednich wcieleń, kiedy był chłopcem o imieniu Abram i z psem Borusiem chodził po gruzach zbombardowanej Warszawy. Jednakże ta praca jakoś mało pasuje do całej wystawy i można wobec niej powtórzyć zarzut, który miałyśmy wobec części prac pokazanych na pierwszej edycji wystawy w Zielonej Górze. Ta praca mówi raczej o zaczarowaniu, aniżeli odczarowaniu historii. Wskazuje bowiem na pewną banalizację historii, która staje się po prostu modnym tematem (gdzie najlepiej przeplatają się ze sobą wątki II wojny światowej, Żydów, dziecięctwa, ruin, itp.). Ponadto, zarówno "Abram i Boruś", jak i związana z tą pracą książeczka stylizowana na książeczki z kolorowankami dla dzieci "Wodzowie kampanii. Książeczka do malowania" wydają się mocno wtórne, pierwsza - wobec filmu "Lisa" Artura Żmijewskiego, w którym młoda Niemka mieszkająca w Jerozolimie opowiada o swoim przekonaniu, że w poprzednim wcieleniu była żydowskim chłopcem zastrzelonym przez nazistę, a druga - wobec pracy Rama Katzira "Twoja książeczka do kolorowania", w której ten autor przedstawił sceny odnoszące się do obozu koncentracyjnego. Prace Althamera wydają się tu niechlubnym wyjątkiem. W większości artyści odczarowują historię. Pytają o to, jak jest konstruowana. I jak historia tworzy się na naszych oczach. A także, jaką rolę w tym procesie odgrywają media.
Jedną z prac, która odnosi się do tego ostatniego problemu i pyta o prawdę mediów, jest "B9" ("Natasza") Anny Baumgart. Praca ta została zainspirowana medialnymi doniesieniami na temat odnalezienia Nataschy Kampusch - austriackiej nastolatki, która przez 8 lat była przetrzymywana w zamknięciu przez porywacza. Wśród tych doniesień pojawiło się zdjęcie dziewczyny wyprowadzanej z komisariatu z policyjnym kocem na głowie. Już od dawna pisze się o tym, że media nie tylko nadają ramy przekazywanym informacjom, ale że wręcz kreują medialne wersje rzeczywistości, które zazwyczaj w wysokim stopniu nacechowane są sensacją, dramatyzmem, melodramatem, pozornym happy endem itd. Historia Nataschy obiegła cały świat, właśnie dlatego, że była idealnym newsem - czymś, co określić można mianem inforywki (od infotainmentu, czyli połączenia rozrywki [entertainment] i informacji). Sensacyjne były także następne doniesienia w mediach, że Natasza była seksualną niewolnicą porywacza, ale też, że związała się z nim na tyle, iż opłakuje jego śmierć.
Afery, sensacyjne doniesienia (najlepiej, gdy łączące w sobie coś brutalnego z czymś ckliwym, sentymentalnym, albo przemoc z seksem), towarzyszące im drastyczne fotografie wypełniają część medialnych przekazów. Odpowiadają na głód sensacji, a zarazem oddziałują także na wyobraźnię odbiorców. Tego typu doniesienia najbardziej wpisują się w kanibalizm mediów, pożerających wszystko, tragedie, prywatność, uczucia...
"Natasza" Anny Baumgart jest malutka, a przez swoje nienaturalne rozmiary - staje się groteskowa. Jest jakimś dziwnym stworem, krasnalem, hybrydą (monstrualną figurą okrytą kocem na malutkich nóżkach). Bo pozbawienie twarzy to odczłowieczenie. Musimy oglądać ją z góry, czując jak bardzo dominujemy nad tą postacią. Z kolei poprzez wypreparowanie tej figury z fotografii dokonane przez Baumgart, można odnieść wrażenie, że jest to przedstawienie postaci w trakcie ucieczki. Ucieka z domu porywacza czy z medialnej rzeczywistości, w którą została wtłoczona? A może ucieka przed naszym wzrokiem, bo nie chroni jej zasłaniający jej głowę koc? Bo przeciwnie - ten koc powoduje, że możemy gapić się na nią bez ograniczeń i bez zażenowania. Ale czy jest w stanie uciec?
A czy my jesteśmy w stanie uciec od historii w krzywych medialnych pseudo-zwierciadłach?
Podsumowując obie wystawy, zarówno zielonogórską, jak i wrocławską, doszłyśmy do wniosku, że idea ich kuratorek jest naprawdę ożywcza i że warto byłoby stworzyć szerszy program oparty na ich koncepcji. Warto, aby faktycznie "odczarowywanie" stało się procesem ciągłym. Niemal każde miasto mogłoby artystycznie skonfrontować się ze swoją niewygodną, bolesną historią - własnego przesiedlenia, wysiedlonych autochtonów, mieszkańców innych narodowości zamieszkujących te miasta; Żydów, po których nie pozostał często żaden ślad; ideologicznych programów wprowadzania alternatywnej wersji tradycji/historii, itd. Chodziłoby więc nie tylko o przypomnienie sobie tego, co miało zostać skutecznie zapomniane/wyparte, ale też o odzyskanie siebie, o odszukanie "brakujących ogniw", niezbędnych w procesach produkowania refleksyjnej tożsamości.
"Odczarowywanie. Proces ciągły", Galeria BWA Awangarda, Wrocław, 22.02-30.03.2008