Spektakularny sukces współczesności

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

W dzisiejszych rozważaniach nad kulturą, biegiem spraw społecznych i politycznych nieustannie powraca przedrostek post. Jego ambiwalentne znaczenie jest trudne do uchwycenia, ale mocą jakiejś intuicyjnej potrzeby pozostaje ów przedrostek w powszechnym użyciu. Mówimy o postpolityce, posthistorii, nie wspominając o być może już niemodnym, ale nie zanegowanym jeszcze postmodernizmie. A co ze sztuką? Ta kwitnie, rozgałęzia się po całym świecie w formie kolejnych biennale i osiąga rekordowe ceny na aukcjach. Sztuka trwa, mimo że sama nie tak dawno żyła ideą antysztuki, uwielbiała wręcz rozpamiętywać własną śmierć - i to już od czasów Hegla. Sztuka nie jest w fazie post, lecz ubrała się w o wiele zgrabniejszy przydomek: współczesna.

Popularność tego słowa jest uderzająca. Niepostrzeżenie pozbyliśmy się klarownych podziałów na przeszłość i czekającą nas przyszłość. Te podziały nie lekceważyły teraźniejszości, w niej bowiem wykuwała się droga ku czemuś w przyszłości. Ta prosta temporalna układanka zawaliła się i co najdziwniejsze właśnie sztuka ze swoim patetycznym mitem awangardy - chorej od zamroczenia futurystyczną utopią - wyszła z tego obronną ręką. Swój rozwód z postępowymi mirażami przypieczętowała zresztą z ujmującą dawką cynizmu. Podczas weneckiego biennale w 2005 Tino Seghal zorganizował w niemieckim pawilonie performans, podczas którego widzów wystawy witali rozśpiewani niemłodzi pilnowacze, powtarzający w kółko i z entuzjazmem jeden zwrot: „Och, jakie to współczesne! Oh, this is so contemporary!".

Sztuka powtarzająca mantrę o śmierci sztuki wyspecjalizowała się w samounicestwianiu niczym operowy śpiewak opiewający bez końca własny zgon. Dość długo sztuka poddawała się eksterminacji w nadziei na coś, co byłoby tego warte. Gdzieś w bliskiej przyszłości majaczył początek czegoś nowego, autentycznego, świata, który sobie (nie tylko artyści) obiecaliśmy i w którym warto będzie zamieszkać. On był przed nami. Choć niektórzy stawiają sprawę bardziej radykalnie - szyderczo lub z żalem, zależnie od ideowego usposobienia - my już tam byliśmy (w tej projektowanej utopii). I z tej wyprawy wróciliśmy do współczesności. Przyszłość jest za nami. Istotę ten dziwnej wędrówki sztuki (nie samotnej, bo my wszyscy wędrowaliśmy chyba po tych samych ścieżkach) Hal Gordon ujął w sposób lapidarny i trafny: „Awangarda odchodzi do przeszłości, ale jednocześnie powraca z przyszłości".

Jeden z polskich współczesnych wieszczy skomentował krwawą historię dwudziestego wieku niezwykłym zdaniem - to był czas, kiedy historia została spuszczona z łańcucha. Brykanie historii po rubieżach było rzeczywiście mordercze. Sztuka jednak nie bała się tej grozy gwałtownej przebudowy i nieuchronnej przemocy, nieodłącznej od stwarzania świata na nowo. Przemoc była twórcza. Awangarda jej pragnęła. Hiszpański artysta Pedro G. Romero odkrył niezwykły epizod z lat wojny domowej w Hiszpanii. Hiszpania w owym czasie była terytorium, na ktorym wszystko funkcjonowało na mętnych zasadach stanu wojny. No i obok działań wojennych działy się różne sprawy nieco w cieniu wielkiej historii. W tej strefie półmroku grasował pewien Słowianin, być może Polak, być może Chorwat, niejaki Alphonse Laurencic. Robił, co mógł, żeby przetrwać na czarnym rynku i szukał wsparcia, gdzie popadło, u agentów różnych wywiadów też, jakżeby inaczej. Był to w końcu czas wojny. No i wpadł w ręce hiszpańskiej republiki, z którą zresztą też od razu zaczął szukać wspólnych interesów. Był zdesperowany. Zaproponował dekorację więzienia. Chciał się przypodobać nowym nadzorcom. Tym razem republikańskim. Wymyślił, że cele dla faszystowskich wrogów będą udekorowane awangardowymi wzorami w stylu Kandinskiego, Mondriana itp. I republika to kupiła. W opuszczonym klasztorze powstało eksperymentalne wiezienie według pomysłu aresztanta Polaka Chorwata. Więzienie z celami udekorowanymi w pikasy. Małe, jednoosobowe klitki, ale z awangardową sztuką. Romero zrekonstruował jedną z takich cel. Awangarda w swoich wycieczkach do lepszej przyszłości skompromitowała się nie raz. Ta anegdota nie pogrąży jej jeszcze bardziej.

Awangarda żyła obietnicą, kreśliła wizję nowego świata. Jej porażka nie była mniej dotkliwa niż upadek tych, którzy sprawowali realną władzę nad policją i wojskiem. Tym bardziej pełen wigoru żywot sztuki po wygaśnięciu jej awangardowej mitologii i jej aktualne przeistoczenie, odrodzenie we współczesności są tak zadziwiające, urzekające, spektakularne (z całym balastem złych skojarzeń, jakie niesie słowo spektakl).

Zdziwienie może budzić zaskakujący alians współczesnej sztuki z pieniędzmi, alians być może od zawsze zrośnięty ze sztuką, ale w latach osiemdziesiątych (XX wieku) rynek otworzył się na sztukę z apetytem niespotykanym w historii. I na pewno nie chodziło tu tylko o pranie pieniędzy japońskich mafiozów, którzy rzeczywiście z radością kupowali wtedy obrazy impresjonistów. Współczesność jest wynalazkiem nienadającym się do łatwej krytyki, bo daje szanse każdej idei otwartej na ryzyko innowacji. Współczesny rynek kocha inność i nowość.

Wraz z nowym imieniem nastąpił triumfalny wzrost mocy sztuki. Na poparcie tej tezy wystarczy przypomnieć lawinowy przyrost chętnych na artystyczne studia, niepohamowany rozkwit wszelkiego rodzaju artystycznych wydarzeń, których koronnym objawem są mnożące się biennale, pączkujące muzea, kolejne targi sztuki. Sztuka jako sztuka współczesna złapała wiatr w żagle jak żaden inny segment kulturalnej twórczości. Nowatorskie dokonanie filmu zostały zepchnięte w nisze kina alternatywnego, autorskiego, europejskiego. Weneckie biennale sztuki ściąga cały artystyczny świat, puchnie z roku na rok o kolejne warstwy ekspozycji, wyznacza horyzont artystyczny, finansowy i celebrycki. Hollywoodzkie nagrody są kontestowane jako nieważna błyskotka przemysłu spektaklu. Ale przecież i tam jest już posłaniec współczesnej sztuki - Steve McQueen.

Ambitna literatura musi chronić się w internetowych sieciach. Wizualni artyści internetu są zapraszani do najbardziej wypasionych galerii utrzymywanych dzięki państwowym subsydiom lub kupowani są za grube pieniądze przez pazernych kolekcjonerów. Wariacki graficiarz wchodzi po czerwonym dywanie do zacnych galerii, oklaskiwany przez wymuskanych kuratorów po najlepszych uniwersytetach w towarzystwie bogaczy gotowych wyłożyć niezłą sumkę na zakup jego dzieł.

Jednocześnie sztuka nadal się stroi w kostium bastionu niezależności, autonomii, wolności od politycznej i wszelkiej innej korupcji. I najciekawsze jest to, że z całego tego zamieszania sztuka właśnie wychodzi obronną ręką. Zdobywa bastiony kapitalizmu, a nadal pozostaje czymś niezwykłym w swoim niepowtarzalnym stylu wypowiedzi.

Co jest więc źródłem jej sukcesu? Pewien znany polski galerzysta skwitował moje pytanie krótko: Taniość jest źródłem jej sukcesu! Film jest drogi, produkowanie sztuki jest po prostu tańsze. Sztuka z Polski zdobywa nagrody, a ubóstwiany kiedyś polski film spadł do rangi prowincjonalnego kiczu dla lokalnej publiczności.

Polska scena sztuki współczesnej spróbowała skorzystać z tej szansy w ostatnich latach.

Ten sam galerzysta, który z radością chwalił taniość sztuki, bo z ekonomicznego punktu widzenia jest to idealne źródło kasy przy niskim nakładzie środków, ten sam galerzysta uwija się jak mrówka w swoim boksie, sprzedając dzieła artystów z Polski jak świeże bułeczki podczas najbardziej prestiżowych targów. Ale te targi są tak daleko od polskiej granicy. Najwygodniej byłoby wpisać tego galerzystę w klasę współczesnych wyzyskiwaczy, nowej formy postmaterialnej burżuazji, która zbija kasę na akumulacji intelektualnego kapitału. Producentem tego niewidzialnego, ale przeliczalnego kapitału jest artystyczny prekariat, który staje się klasą dla siebie w Polsce. Fotografie Zbigniewa Libery, aranżującego wizję swojego końca w żebraczej niedoli, wołają o solidarność z wyzyskiwanymi, ale tym razem nie są to włókniarki z Łodzi ani górnicy z Wałbrzycha, lecz herosi pracy kreatywnej. Polską rzeczywistość niełatwo zdiagnozować. Bo kto właściwie odpowiada za wyzysk artystów? Czy w Polsce istnieje rynek sztuki? Może w interesie polskich artystów tak naprawdę leży praca na rzecz rynku, który będzie w ich rękach?