Dave Hickey odchodzi po raz drugi

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Sztuka spowalnia tempo życia. Krytyka spowalnia sztukę. Służy to obojgu*
Dave Hickey (post 11 wrzesień 2014 na FB)


EN
Wiadomość, że Dave Hickey „porzuca" pisanie o sztuce współczesnej dotarła do mnie za pośrednictwem jego strony Facebooka parę tygodni temu: „Okay. Mój czas dobiegł końca. Do widzenia". Jest to dokładne powtórzenie tego, co już powiedział 2 lata temu, czyli cytat, i swego rodzaju Twitterowy skrót. Po tamtym obwieszczeniu posypała się seria artykułów; w „MailOnline" obszernej informacji o wydarzeniu towarzyszyły wyjaśnienia powodów odejścia podane przez Hickeya, a "The Observer" opatrzył artykuł tytułem, „Dziekan amerykańskich krytyków odwraca się od »paskudnego, głupiego« świata sztuki współczesnej". Na łamach prasy brytyjskiej decyzji krytyka użyto, żeby zaatakować lokalne gwiazdy, Damiana Hirsta, Antony'ego Gormleya i Tracey Emin, co, jak widać z perspektywy czasu, okazało się bezskutecznie. Przyzwyczajona do prowokacji Hickeya prasa amerykańska była bardziej powściągliwa.

Dave Hickey. Photo.: Toby Kamps
Dave Hickey. Photo.: Toby Kamps

Odchodził gigant wśród krytyków sztuki w Stanach Zjednoczonych. Było to o tyle niezwykłe, że ani nie został zwolniony z etatu w gazecie albo czasopiśmie, ani nie zabrakło mu miejsc do publikowania tekstów - zrobił to z własnej woli. W pożegnalnej mowie w formie wywiadu w "The Observer", Hickey stwierdził: „Redaktorzy i krytycy - ludzie jak ja - stali się klasą gońców... Możemy tylko błąkać się po pałacu i doradzać bogaczom.. Nie mam na to czasu". Surowo oceniał aktualny świat sztuki, wytykając mu szczególnie fascynację celebrytami, podczas gdy wielu z nich nie wnosi do sztuki nic istotnego; Hirst był tego najlepszym przykładem. Niektórych jego zarzuty mogły zaskakiwać, bo przecież przy wielu okazjach bronił rynku sztuki, uważając jego nieuregulowanie za ważną siłę napędową rozwoju sztuki.

Hickey miał wtedy siedemdziesiąt jeden lat, za sobą długą karierę krytyka sztuki. W 2001 roku przyznano mu prestiżowy „MacArthur Fellowship", zwany „nagrodą geniuszów". Osiągnął duży rozgłos dzięki polemicznym tekstom o najnowszej sztuce i kulturze oraz specyficznemu stylowi pisania, przeciwstawiającemu się międzynarodowemu lingua franca krytyków. Jego język obfituje w wernakularyzm, niestroniący od mocnych wyrażeń, bliski twórczości beatników, a jego teksty zawierają odnośniki zarówno do historii sztuki wysokiej, jak i do amerykańskiej kultury masowej z jej subkulturami, w tym muzyki, szczególnie rock-and-rolla, muzyki jego młodości (kiedyś sam pisał teksty piosenek i współpracował z magazynem „Rolling Stone"). Przy czym pisaniu Hickeya towarzyszy samorefleksja, często w tonie drwiny, jak na przykład gdy pisze: „Rock-and-roll działa, bo każdy z nas jest kłębkiem emocji" (Rock-and-roll works because we're all a bunch of flakes). Świadomie przewrotny „nieintelektualizm" zjednał mu status outsidera, a wraz z nim wielu czytelników nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale także w innych częściach świata. Od Hickeya oczekiwało się prowokacyjnych stwierdzeń i on nie zawodził. W wywiadzie z krytykiem z 1995 roku Saul Ostrow nazwał go cause célèbre świata sztuki, między innymi dlatego, że Hickey nie boi się „głośno mówić o pięknie wielką literą", widząc je jako fenomen społeczny, ale nie „polityczny". „Piękno nie jest końcem sztuki: to zaledwie jej początek" - powiedział. A jednocześnie podważał rolę krytyka jako „kapłana sztuki," mówiąc o sobie z ironią: „Jestem tolerowanym, niemodnym komercyjnym gościem. Zajmuje się handlem detalicznym". W tym kontekście można go umieścić pośród tych krytyków amerykańskich, którzy stanowczo przeciwstawiają się „krytyce akademickiej" i jej wymogom, żeby opowiedzieć się za konkretną metodologią, przeciwstawiają się rodzajowi pisania o sztuce, który, jak twierdził Oscar Wilde, wynika z założenia, że „tylko nudziarze są traktowani na serio", a który jest dzisiaj powszechnie praktykowany w pismach artystycznych, katalogach wystaw i książkach o sztuce. On opowiada się za krytyką „popularną," jakby rodem z Las Vegas (gdzie przez lata mieszkał), dostępną dla przeciętnego, niezorientowanego czytelnika, który zwyczajnie nie rozumie żargonu dzisiejszej krytyki i nie czyta przypisów, co nie oznacza, że nie jest wyczulony na piękno słowa i logikę argumentacji. W sumie krytyk rejestrujący zeitgeist, a jednocześnie uważający się za "a one-man Zeitgeist" (tak określił kiedyś ulubionego aktora, Roberta Mitchuma).

Prowokacyjne wypowiedzi Hickeya mogą irytować - i rzeczywiście zirytowały niejednego „poważnego" krytyka sztuki. Przeciwnicy jego stylu pisania o sztuce zarzucają mu wulgarny "metafizycyzm". Co jest jednak niezaprzeczalne, Hickey ma świetne, lekkie pióro. Przytoczmy jedno zdanie: „One [zdjęcia Mapplethorpe'a] mogą żyć w domu sztuki i przemawiać językiem sztuki do każdego, kto chce słuchać, ale prawie na pewno są »na temat« szerszego i bardziej zawrotnego doświadczenia, do którego przynależy sztuka - [doświadczenia], do którego życzylibyśmy sobie, żeby raczej nie przynależała („Nothing Like the Son: On Robert Mapplethorpe's X Portfolio"). Jego teksty pochłania się z pasją, delektując się zdaniem po zdaniu, co czasami nie koniecznie zachęca do głębszej autorefleksji, ale oczywiście jej nie wyklucza. Czyż jednak często nie postępuje on podobnie do Mapplethorpe'a, czyli rozmawia z każdym, o takiej sztuce, o której nie wszyscy chcą wiedzieć, i o której niewielu potrafi rozmawiać bez moralizowania, czy niepotrzebnego teoretyzowania?

Jak podał dwa lata temu Hickey, decyzja porzucenia pisania o sztuce współczesnej spowodowana została tym, że świat sztuki został nadmiernie zbiurokratyzowany, co przyczynia się do jego stagnacji; artykuł w „MailOnline" porównuje ten świat do dziewiętnastowiecznego salonu, który propagował przeciętniactwo, przyznawał nagrody dla tych z właściwymi koneksjami i wyhamowywał progres. Rzeczywiście, rosnącej instytucjonalizacji sztuki współczesnej nie sposób nie zauważyć, widać to choćby po tym, że centralne miejsce w jej popularyzacji przynależy dzisiaj do kuratorów, galerzystów, organizatorów targów sztuki, konsultantów kolekcjonerów, nawet PR-owców; to oni decydują, kto jest ważny, a kto nie w dzisiejszej sztuce; sami artyści czy krytycy, niewiele tu mają do powiedzenia. Często powtarzany argument, że dzisiaj więcej ludzi ogląda pokazy sztuki współczesnej niż kiedykolwiek, niewiele ma wspólnego z rzeczywistym zainteresowaniem sztuką - chodzenie na wystawy stało się „stylem życia". Żeby się o tym przekonać, wystarczy wybrać się na poniedziałkowe wieczory dla młodych „MoMA supporters", gdzie króluje aura wieczoru z drinkiem w ręku, z „Nenufarami" Moneta w roli części eleganckiego wystroju wnętrza z barem. „Żyjemy w okresie szczególnej pustki, kiedy o sztuce mówią wszyscy, ale czynnie w nią zaangażowanych jest bardzo niewielu" - to jeden z komentarzy. Pod tym względem świat sztuki upodobnia się do świata mody, a w świecie, gdzie króluje glamour, artyści-celebryci nazywani są po imieniu: Marina, Jeff, Damian - jak supermodelki, gwiazdy filmowe i piosenkarskie.

Oczywiście kultura „gwiazd" wśród artystów nie jest niczym nowym. Co jednak odróżnia na przykład Jeffa Koonsa od Jacksona Pollocka - czy nawet Andy'ego Warhola - świetnie uchwycił Barry Schwabsky w artykule opublikowanym w „The Nation" przy okazji retrospektywy Koonsa w Whitney Museum of American Art": „Koons doprowadził do perfekcji sztukę posługiwania się tym samym gównem, które oferują hipermarkety z tanimi towarami - na przykład, zwykłym wiaderkiem albo kiczowata figurka - i zrobienia z niego czegoś dużo lepszego, niż wszystko co możesz posiąść, i w ten sposób kupujący jego sztukę mogą poczuć się lepsi od plebsu, bez konieczności posiadania lepszego niż on gustu". Koons jest artystą reakcji, uwierzytelniającym to, co w dzisiejszej kulturze najpłytsze i najbardziej cyniczne, czego nie można zarzucić ani Pollockowi, ani Warholowi. Recepta na sukces à la Koons jest dzisiaj powielana ad infinitum: prowokacja, kolejna prowokacja (najlepiej, jeżeli spowoduje reakcję konserwatywnych kręgów społecznych) poparta samoreklamą, i, jeżeli pozwolą na to środki finansowe, reklama w którymś z międzynarodowych pism artystycznych. Sukces w dzisiejszym świecie artystycznym przekłada się często na ilość reklam w „Artforum", które Jerry Saltz nazywa „pornosami świata sztuki" (krytyk ten pisze obszernie na ten temat w najnowszym artykule na blogu „New York magazine").

Rzeczywiście sytuacja dzisiejszej sztuki z kultem celebrytów i barwnych reklam nie napawa optymizmem, chociaż, jak pokazuje historia, artyści potrafią skutecznie wychodzić z matni kryzysowych, nie należy więc popadać w przedwczesny katastrofizm, obwieszczać kolejny koniec sztuki. Czy podobnie jest z krytykami, to oddzielne pytanie. Aby na nie odpowiedzieć, może należy zacząć od zastanowienia się, czy odpowiedzią na zastój w krytyce artystycznej nie powinno być zaprzestanie pisania o sztuce celebrytów, albo przynajmniej bardziej wnikliwe poruszanie tego rodzaju tematów, a także skierowanie uwagi na twórczość artystów nierozpoznanych (co niekoniecznie oznacza młodych wiekiem) bądź niesłusznie zapomnianych... Jak dobrze wiemy, talentów tam nie brakuje.

Oczywiście krytyka sztuki nie może istnieć w próżni, musi reagować na zainteresowania czytelnika, na zeitgeist, w którym żyjemy. Podlega ona istotnym przeobrażeniom gdy zmieniają się środki przekazu. Podobnie ulega przeobrażeniom rola krytyka. Czy rzeczywiście stał się on „dworskim gońcem"? Być może, ale na pewno nie tylko z powodów wymienionych przez Hickeya. (Czy nie świadczy o tym sytuacja w Polsce, gdzie rynek sztuki jest ciągle w powijakach, kolekcjonerów niewielu, ale mamy lokalnych celebrytów?) Śledzenie nie tylko tego, co najnowsze, wymaga dużej mobilności; żeby mieć panoramiczny obraz istotnych zjawisk w sztuce nie wystarczy przyglądać się jej z jednego miejsca: Nowego Jorku albo Londynu, czy nawet Las Vegas albo Santa Fe, New Mexico (gdzie obecnie mieszka Hickey); trzeba jeździć po świecie, otwierać się na nowe doświadczenia artystyczne, bo przecież, jak przyznaje sam Hickey, krytyka sztuki musi czynnie podążać za sztuką. Gdy jednak ciągle oczekuje się od niego, że będzie żywo i polemicznie reagował na to, co na co dzień dzieje się w sztuce współczesnej, on nabiera do niej coraz większego dystansu; szybki komentarz zastępuje „statyczną" refleksją, niekiedy zabarwioną nostalgią za dawnymi czasami, kiedy nie brakowało artystów "z powołania". A może to nie do końca nostalgia za starym światem sztuki, może jego dystans ma źródło w pozbywaniu się ostatecznych złudzeń wobec własnej roli społecznej...

Odnotowując „odejście" Hickeya nasuwa mi się refleksja natury bardziej ogólnej. Historia pokazuje, że krytycy, którzy pozostawili po sobie trwały ślad rzadko uważali siebie za „krytyków sztuki", wszyscy jednak pisali o sztuce z pasją, językiem żywym (i wrażliwym), który inspirował do dalszego poznawania tajników sztuki, nawet, a może szczególnie, gdy wydawały się one mroczne; Hickey niewątpliwie posiada taki talent, może powinien więc dalej pisać, nie nazywając siebie krytykiem sztuki. Jak by nie było posiada talent stricto literacki, co udowodnił ciekawym zbiorem opowiadań „Prior Convictions: Stories from the Sixties". Tu widzę sens jego „odejścia".

Na Facebooku Hickey ma prawie dwa tysiące followers (a pięć tysięcy friends), którzy z nim aktywnie konwersują. Sukces jego strony pokazuje, że nieformalne, szybkie komunikowanie się krytyka z czytelnikiem cieszy się coraz większym powodzeniem, i to wśród różnych generacji. Przy takim dialogu, jego specyficzny styl pisarski - mieszanie głębokiej refleksji z szybką obserwacją typu zapiski w dzienniku - nabiera dodatkowej polemiczności, zachęca do podważania status quo, budowania nowych znaczeń. Na Facebooku (tak jak w całym Internecie) powstają często sytuacje nieprzewidziane, które Hickey lubi stwarzać. Płynność podawania informacji i komentarzy sprawia, że wczorajsze wypowiedzi przestają interesować, ale przecież nie giną, można powiedzieć, że wchodzą na orbity, gdzie istnieją w nieskończoność; z nich mogą powracać, nabierać nowego znaczenia, zastanawiać, nie tyle jako wiedza, co jako ustawiczna wymiana myśli, wzajemne zdawanie sobie pytań otwartych, „sokratejskich" na temat tego, czym jest, w jakim kierunku podąża, dzisiejsza sztuka. Szybkość przekazu tą drogą jest oczywiście ważna, ale najciekawsze w przypadku Facebooka wydaje się to, że w czasach kiedy uzależnione coraz bardziej od reklam popularne magazyny artystyczne, gazety i blogi artystyczne przestawiają się coraz bardziej na podawanie "neutralnych" wiadomości, a nawet plotek na temat sztuki, Facebook (pomimo, że starannie monitorowany) staje się forum do wyrażania nieskrępowanych opinii. Paradoksalnie więc, mamy w tym wypadku do czynienia ze swoistym rodzajem spowolnienia rozmowy o sztuce poprzez nadanie jej formy niezagłuszanego reklamami dialogu.

Niewykluczone, że obwieszczenie odejścia od pisania o sztuce najnowszej było kolejnym "żartem" Hickeya, jak niektórzy sugerują. Ale, każde powtórzenie przynosi coś innego (nie tak dawno o znaczenie tego fenomenu spierali się akademicko Derrida i Deleuzem; wcześniej robili to liczni filozofowie), co Hickey sprawnie wykorzystał, aby powiedzieć, że ponownie „odchodzi" i tyle. Czy tym razem oznacza to odwrócenie się od tradycyjnego modelu pisania o sztuce reprezentowanego przez pisma artystyczne typu "Artforum," "The Art Newspaper" czy „Art press" w stronę Facebooka? Czy może zwrócenie naszej uwagi na to, że od czasu, kiedy powiedział to po raz pierwszy, świat sztuki wcale nie zmienił się na lepsze, a znacznie wzrosło znaczenie mediów społecznościowych? Jakie by nie były tego powody, prowokujaca wymiana mysli spowodowała, że nacisnąłem "Like".

P.S.: Warhol zwykł nosić ze sobą magnetofon kasetowy. Był zawsze włączony i Andy nosił [zapasowe] baterie w kieszeni. Nazywał go swoją „żoną” i twierdził, że go chroni. To było dlatego, że gdy ludzie wokół niego wiedzieli, że byli nagrywani, zapominali o złości i nieszczęściu i próbowali zrobić „dobre nagranie”. Miałem nadzieję, że Facebook będzie działał w ten sposób, ale...  Dave Hickey (post 20 sierpień 2014 na FB) 

*Art slows life down. Criticism slows art down. They both help.

 

Marek Bartelik prowadzi nieregularny blog: marekbartelik.wordpress.com