Dwie rozmowy z Ryszardem Stanisławskim

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.
Alina Szapocznikow i Ryszard Stanisławski w swoim paryskim mieszkaniu przy 4, rue Etienne-Marey, wigilia 1950, arch. A. Szapoczn
Alina Szapocznikow i Ryszard Stanisławski w swoim paryskim mieszkaniu przy 4, rue Etienne-Marey, wigilia 1950, arch. A. Szapoczn

Piotr Rypson: Dwie rozmowy z Ryszardem Stanisławskim
Pierwsza rozmowa: 5 września 2000

PIOTR RYPSON: Myślałem, żeby zacząć naszą rozmowę od lat tuż powojennych. Przypominam sobie Pana znakomite wystąpienie na konferencji prasowej przed wystawą Aliny Szapocznikow w Zachęcie. Opowiadał pan o latach francuskich, o Paryżu. Rozpoczął Pan edukację artystyczną w dość niezwykłych, jak na polskie realia, okolicznościach.

RYSZARD STANISŁAWSKI: To było tuż po wojnie - wtedy właśnie przyjechałem do Paryża i po raz pierwszy się spotkałem z tym miastem. Było to również marzenie mojej matki, która niestety zaraz po wojnie zmarła, wcześniej aresztowana... przeżyła różne przejścia. Starałem się trzymać tego marzenia. Gdy tylko wojna się skończyła, szukałem możliwości wyjazdu, co nie było rzeczą łatwą. Chciałem to załatwić w sposób normalny - nie chciałem się specjalnie podkładać, uciekać jako polityczny wygnaniec. Mnie polityka wtedy zupełnie nie interesowała, byłem absolutnie apolityczny. Ale żeby wyjechać - trzeba było mieć paszport.

PIOTR RYPSON: Był Pan wówczas w Warszawie?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak. Udałem się do Alei Szucha, do Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego, które się tam organizowało ... Urzędował tam historyk, profesor, nazywał się chyba Arnold, a ministrem był Czesław Wycech. I ja się wybrałem do tego Wycecha z prośbą o przyjęcie. Wycech przyjął mnie w swoim gabinecie, wstał z krzesła - i zapytał czego sobie życzę. Powiedziałem, że chcę studiować we Francji i że proszę uprzejmie o pozwolenie mi na wyjazd. On się wtedy obśmiał i powiedział: proszę pana, to grubo za wcześnie; my uruchomimy takie drogi, ale w tej chwili nic takiego nie da się zrobić. I skierował mnie do profesora Arnolda. On się chyba właśnie zajmował konstruowaniem tej "drogi".

PIOTR RYPSON: Czy to miał być jakiś rzeczywisty program stypendialny, program wymiany studentów?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Program wymiany - ale wszystko jeszcze było w proszku. Niektóre uniwersytety przecież jeszcze w ogóle nie działały. Profesor Arnold zakomunikował mi, że nie ma w tej chwili żadnych szans... "nie jest pan pierwszym, który się dopytuje o taką rzecz, my jesteśmy zupełnie pozbawieni jakichkolwiek kontaktów" - i tak dalej i tak dalej. Więc się pożegnałem i zdecydowałem, że trzeba podjąć starania inną drogą.
Poznałem człowieka, który, jak się okazało, był bardzo ważnym kurierem Armii Krajowej między Londynem i Warszawą. Powiedział mi: "no to pojedziesz Pan ze mną, pojedziemy we dwójkę". On znał trasę. To wyglądało w następujący sposób: najpierw pojechaliśmy do miejscowości Politz (dzisiejsze Police - przyp. red.) koło Szczecina. Była to wtedy część okupacyjnej strefy sowieckiej.

PIOTR RYPSON: Mamy rok czterdziesty...?

RYSZARD STANISŁAWSKI: To był czterdziesty piąty rok.

PIOTR RYPSON: To były wówczas "dzikie pola"...
RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, choć stały tam wojska sowieckie; była tam wielka fabryka sztucznej benzyny, którą oni demontowali oraz produkcja rakiet V2 (ja sobie oczywiście nie zdawałem wtedy z tego sprawy), którą Anglicy podobno zbombardowali. Udaliśmy się do tej miejscowości - mój towarzysz był przewodnikiem. Zaprzyjaźniliśmy się po drodze. Dostałem fałszywy dowód tożsamości, z nie moim zdjęciem, potwierdzający, że jestem członkiem straży pożarnej w Politz, w tych Policach; on zdaje się miał identyczny dowód. W Policach mój towarzysz miał kontakt, nie pamiętam nazwiska - Kosiński czy Kosidowski? Tak czy inaczej - on nas po prostu zakwaterował. Czekaliśmy chyba trzy noce na Wybrzeżu. Wreszcie na czwartą noc podpłynął kuter rybacki, wsiedliśmy i przepłynęliśmy cały Zalew. W nocy, we trójkę - to znaczy był ten operator tego kutra i my dwaj. Dojechaliśmy do miejscowości Ueckerműnde.

PIOTR RYPSON: To była już sowiecka strefa okupacyjna...

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak. I w tym Ueckerműnde... - teraz to sobie przypominam - to było wielkie przeżycie... Na zalewie była kompletna cisza, słychać było jedynie łoskot Diesla (bo silnik okrętowy Diesla strasznie puka, nawet w takim małym stateczku)... puk, puk, puk - to się strasznie roznosi po wodzie. Każdego puknięcia się bałem, ono się w jakiś sposób nawarstwiało z pukaniem mojego serca - i straszliwie mnie to bolało i denerwowało, że my nie możemy tego przetrwać, że ktoś nas musi złapać! Przecież było słychać, że jedzie łódź nocą, sama. Ale jakoś dopłynęliśmy...

Zdaje się to było opłacone, jakoś zaaranżowane z niemieckimi rybakami. Podpłynęliśmy pod główną keję, i tam wysiedliśmy. Widzieliśmy żołnierza sowieckiego, który tam chodził - i nawet się do nas nie zbliżył. Więc to chyba było jakoś ustalone.

W nocy wsiedliśmy do pociągu - i do Berlina! I w Berlinie, pamiętam - to nazwisko zapamiętałem - był kolejny kontakt, u pewnej pani Baar. Jedyną rzeczą, którą przywiozłem dla tej pani - był kawałek boczku. Jedyny materiał wymienny. Spaliśmy u niej ze dwie, trzy noce. W samym centrum Berlina, ale jeszcze w strefie rosyjskiej. Przechodzenie pomiędzy strefami było jeszcze wówczas dość łatwe. Słabo to pamiętam, bo mnie wtedy Berlin zupełnie nie interesował jako miasto "do zwiedzania".

PIOTR RYPSON: Berlin leżał wówczas w gruzach.

RYSZARD STANISŁAWSKI: Całkowicie. Więc nic nie zwiedzałem. Mój przyjaciel też zajmował się innymi sprawami, oczekiwał na jakiś dalszy kontakt. Ostatecznie w Berlinie wsiedliśmy do pociągu i pojechaliśmy do miejscowości Marienborn, na granicy ze strefą angielską. Tam było specjalne przejście. Przeszliśmy kilkanaście kilometrów pieszo nocą, przez jakąś rzeczkę...

PIOTR RYPSON: To naturalnie było jakieś lewe przejście?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Lewe, zupełnie lewe. Mój towarzysz wiedział dokładnie, jak to działa. Tamtędy przechodzili głównie Niemcy, na jedną i na drugą stronę - handlarze, różni ludzie. Były reflektory, było słychać psy sowieckie, czasem rozlegał się jakiś strzał... wie pan, to była dosyć niebezpieczna rzecz. Szliśmy w pewnej odległości za jakąś grupą, chodziło o to, żeby w tych ciemnościach nie stracić kontaktu ze sobą. Ostatecznie granicę przebyliśmy dość swobodnie, choć trochę się niestety zmoczyliśmy, bo trzeba było przechodzić przez strumień. Byliśmy dosyć zmęczeni.

Wiadomo było, że to musi już być strefa angielska. Znaleźliśmy lasek, obok była szosa... Tam położyliśmy się, żeby trochę odpocząć i doczekać rana. Rankiem byłem zdziwiony, że on tak genialnie trafił, bowiem obok stała tyczka z białą tablicą i czarnym napisem: British zone. Jakie to było szczęście, że już jesteśmy na miejscu! Szosą podążyliśmy do granicznej miejscowości Helmstedt.

PIOTR RYPSON: Do niedawna jeszcze ta miejscowość leżała na granicy RFN i NRD.

RYSZARD STANISŁAWSKI: W Helmstedt czekał samochód z dywizji pancernej. Także to było ustalone. Nie wiem, do jakiego stopnia i jak to było zorganizowane, absolutnie się tym nie interesowałem - choć byliśmy w dużej przyjaźni z moim towarzyszem podróży i wiedziałem, że wszystko funkcjonuje perfect. W samochodzie byli jacyś żołnierze, więc to nie był samochód wysłany tylko po niego. W każdym razie pojechaliśmy do miejscowości Meppen, do sztabu I Dywizji Pancernej gen. Maczka. Meppen leży w północnych Niemczech, stosunkowo niedaleko granicy holenderskiej. Tu miały się rozdzielić nasze drogi, bo mój przyjaciel udawał się do Londynu, a ja do Francji. Ale w międzyczasie moją skromną osobą zainteresował się wywiad dywizji - i mnie zatrzymali. "Kim Pan jest?" . Mój towarzysz mnie oczywiście przedstawił, niemniej przeprowadzono ze mną bardzo szczegółową rozmowę i na koniec zaproponowano pozostanie w dywizji do czasu, kiedy będzie organizowany wyjazd do Paryża.

Pierwsza dywizja stanowiła konglomerat bardzo różnych służb wojskowych i żołnierzy z różnych stron - pochodzili na przykład z Lille (to byli górnicy francuscy); była grupa żołnierzy z Brazylii. Powoli następowało rozformowanie ... Zaproponowano mi pozostanie w sztabie specjalnym: Special Branch of Staff. Mianowano mnie kapralem podchorążym, dostałem umundurowanie. Byli tam zresztą ludzie w sytuacji podobnej jak moja, którzy także gdzieś zdążali.

PIOTR RYPSON: A więc wcielono Pana do I Dywizji Pancernej, został Pan żołnierzem?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak dostałem normalny mundur...

PIOTR RYPSON: Więc to dlatego na zdjęciach z Francji
widziałem Pana w kurtce mundurowej?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Chodziłem jeszcze przez rok we Francji w mundurze wojskowym, nota bene, mając dwie belki na pagonach. To we Francji oznaczało rangę kapitana. Zdarzały się skutkiem tego zabawne sytuacje, gdy chodziłem do angielskiej stołówki oficerskiej, do której miałem prawo jako podchorąży.

PIOTR RYPSON: Odbierał pan honory?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Nieraz salutowali mi, co mnie niezmiernie krępowało, bo wiedziałem, że mi się te honory nie należą ... Ale mniejsza o to.
Więc znalazłem się w sztabie specjalnym. To była bardzo ciekawa część sztabu głównego, to była właściwie taka Culture Section - Wydział Kultury. W sztabie, którego szefem był major Niedzielski, byli bardzo ciekawi ludzie. Moje obowiązki polegały na objęciu opieką studentów, którzy zamierzali studiować w Niemczech. Wtedy się otwierały uniwersytety niemieckie, na przykład w Getyndze (mówię tylko o strefie brytyjskiej), w Münster i tak dalej.

PIOTR RYPSON: Nie myślał Pan, by rozpocząć studia w Niemczech?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Ja nie chciałem w Niemczech za żadne skarby pozostawać. Miasta były straszliwie zburzone. Woziliśmy dla tych studentów kakao i papierosy, i inne rzeczy - do tych małych ośrodków, które się kształtowały, i jednocześnie im doradzaliśmy, mieliśmy przeróżne kontakty. Praca sztabu socjalnego, nazwijmy to tak, była zresztą znacznie szersza - podlegała nam, nie wiedzieć czemu, poczta sztabu.

Pełniłem też zwykłą służbę. Wtedy miałem dość przykry wypadek. To była nocna służba i ja miałem uzbrojenie oczywiście, miałem Stena, choć nigdy do nikogo nie strzelałem. Więc stoję na warcie, obok w ciemnościach szedł kot - i ja do tego kota oddałem serię. Wywołałem niechcący alarm i na tydzień mnie wpakowano do karceru. Zostałem ukarany, ale to mi pozwoliło przeczytać bardzo cenne książki, mogłem sięgnąć do biblioteki dywizyjnej. Przeczytałem bardzo ciekawe rzeczy... Więc i takie przygody bywały.

To wszystko trwało jakiś rok. Spotkałem tam paru bardzo ciekawych ludzi z Armii Krajowej, z którymi kontakt niestety później zupełnie zanikł. Potem jeszcze przerzucono mnie do służby na lotnisku, z którego Polacy latali do Berlina.

Zajmowałem się tam opieką, nazwijmy to, kulturalną - żeby były gazety, żeby było co czytać, żeby ci oficerowie mieli kontakt z polską kulturą. To wszystko miało charakter usługowy - ale jednocześnie mnie samemu pozwalało poznawać rozmaite zagadnienia, które słabo znałem: przede wszystkim z historii Polski, z teorii sztuki. Na naszym terenie, dziesięć kilometrów na północ leżała miejscowość, w której mieszkał Gałczyński, z którym się spotykałem, mieszkał Leon Schiller... Nasza dywizja zajmowała się wieloma ludźmi. Oficerowie przybywali na ogół z oflagów, żołnierze - ze stalagów. Był tam hotel i bardzo porządna kantyna. Gałczyński wszystko to później opisał.

Alina Szapocznikow i Ryszard Stanisławski podczas podróży po Francji latem 1950 roku, arch. A. Szapocznikow
Alina Szapocznikow i Ryszard Stanisławski podczas podróży po Francji latem 1950 roku, arch. A. Szapocznikow

Po roku, pewna grupa żołnierzy zwalniała się - wyjeżdżali do Francji. Wówczas i ja się zgłosiłem z prośbą o wyjazd. Samochód jechał do Paryża i wszystkich nas zostawił na Gare de Lyon. Zostaliśmy poza dywizją, zdani na siebie. Większość żołnierzy rozjechała się do swoich miejscowości - to byli przeważnie górnicy, synowie z rodzin górniczych. Ja zostałem sam z moim przyjacielem z Wilna, Szablińskim, który wydostał się z obozu. Był to rzeźbiarz, który chciał studiować w Akademii Sztuk Plastycznych w Paryżu. Przemiły człowiek o znakomitym charakterze. Pozostał zresztą we Francji. Po roku czy dwóch z nim straciłem kontakt, ale wspominam go bardzo serdecznie.

W Paryżu znalazłem się w sytuacji bardzo trudnej: po pierwsze nie znałem wystarczająco języka - przecież mój język francuski dopiero się wtedy zaczynał; ponadto miałem tylko jeden adres w Paryżu, prywatny, pewnego lotnika polskiego, który został we Francji i zaczął studiować w jakiejś szkole paryskiej. Miałem tylko jego adres. Miał niewielkie mieszkanie i natychmiast mnie zaprosił do siebie - i tam przez pewien czas mieszkałem. On mi bardzo pomógł, m.in. powiedział mi, gdzie można przetłumaczyć oficjalnie maturę. Nasze matury polskie były honorowane identycznie jak francuskie oprócz dwóch wydziałów: dentystycznego i medycznego. Na wszystkie inne kierunki studiów - można było się wybierać.

RYSZARD STANISŁAWSKI: Nie wymagało to żadnych egzaminów, natomiast wymagano znajomości języka - i opłat. Można było się zwrócić z prośbą o stypendium, względnie o odroczenie opłat, które nie były bardzo wysokie, niemniej były. Ja się zapisałem na matematykę, mimo, że zawsze bardzo mnie interesowała humanistyka. Mówiąc sobie przy tym, że matematykę najszybciej opanuję, a przy okazji nauczę się języka. I tak się też stało.
Opowiem panu jeszcze interesującą historię. Czekałem w dużej kolejce do kwestury, aby się zapisać na uniwersytet. Ta kolejka do sekretariatu wyglądała bardzo dziwnie. To była mieszanina wszystkich mundurów świata. Oczywiście od czasu do czasu stał jakiś rodzynek w cywilu, ale przede wszystkim były to rożnego rodzaju formacje... amerykańscy żołnierze, Murzyni, przedziwne stroje - i ja w swoim mundurze dywizyjnym chyba też tam byłem jakimś ewenementem. Nagle widzę jakiegoś pana, stojącego z dziesięć metrów przede mną i czytającego polską gazetę. Bardzo mnie to zdziwiło - cywil! - więc ja podchodzę do niego i zagaduję w tym starym stylu: "panie kolego, czy pan również się zapisuje, a na co pan?" - "Na sanskryt". To był Piotr Rawicz. Nie wiem, czy pan coś słyszał o nim? On siedział w obozie w Oświęcimiu. Stamtąd dostał się do Francji. Więc Piotrusia Rawicza tam spotkałem! To był nasz pierwszy, dobry kontakt. Wreszcie z kimś miałem ludzki, bezpośredni kontakt! Potem bardzo często się spotykaliśmy. Później niestety popełnił samobójstwo. Ale to już były późne lata, kiedy on bardzo blisko współpracował z Kulturą paryską. Strzelił sobie po prostu z dubeltówki w głowę. To było w już latach sześćdziesiątych.

Później zaczęły się różne komplikacje - nie miałem pieniędzy. Otrzymywałem jeszcze jakieś pieniądze brytyjskie, żeby mieć na jedzenie, ale to było bardzo niewiele. Udało mi się otrzymać stypendium Université de France, które pozwalało mi opłacić czesne. Zostawały jeszcze jakieś drobne. Pracowałem więc na Halach, ale także jeździłem - to był już czterdziesty ósmy rok, rocznica chopinowska - po górniczych osadach we Francji. Na przykład pobliżu Metzu, gdzie są kopalnie rudy żelaznej. Tam pracowała ogromna ilość Polaków. Wygłaszałem tam tak zwany "walizkowy referat", dotyczący Chopina. Jeździłem niekiedy z polskimi pianistami - z panią Nurbel, z panią Piasecką. Te nazwiska dzisiaj nikomu nic nie mówią, a wtedy odgrywały pewną rolę. Pani Nurbel była żoną któregoś z Gotlibów, koncertowała w Metzu w głównym teatrze. Niech pan sobie wyobrazi moją bezczelność, ja w tym głównym teatrze, zaraz po przemowie prefekta, wygłosiłem swoją mowę o Chopinie (śmiech). Wrobiła mnie w żona to Piotra Słonimskiego. Taki to był czas, jeden drugiego popierał, gdzie i jak mógł.
Ci Polacy byli tak straszliwie gościnni, że nie można było wyrwać się po takim odczycie, wszyscy chcieli zaprosić do domu, prości ludzie... Tam do nich nikt nie przyjeżdżał....

Zapisałem się poza tym na Sorbonę, na kurs z cywilizacji francuskiej - to był po prostu język francuski, ale to się nazywało: kurs cywilizacji francuskiej. Bardzo pilnie uczęszczałem na wykłady. Trudno było znaleźć mieszkanie lecz dzięki kontaktowi z Piotrusiem Rawiczem i innymi ludźmi, udało mi się zamieszkać w Maisons Alfort. To był dom dla studentów polskich, pod Paryżem. Chyba mieszkaliśmy tam wspólnie z Andrzejem Vincenzem i takim wspaniałym pianistą, nie pomne teraz nazwiska, który był znany jeszcze ze swoich koncertów w Warszawie. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy.

Maison Alford stanowiła grupa studentów, którzy zjechali z rożnych stron. Był to ośrodek finansowany. Nie było stypendium - lecz rodzaj opieki finansowej ze strony ministerstwa, nazwijmy to, edukacji, którym zajmował się niejaki pan Zalewski.

PIOTR RYPSON: Ministerstwa edukacji polskiego rządu emigracyjnego?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak. Zostałem tam skierowany dlatego, że zgłosiłem się, jeszcze w mundurze, do biura I Dywizji, tuż przy placu Vendôme w Paryżu. Oni mi bardzo pomogli, skierowali mnie do tego pana Zalewskiego, który był wielce ważną figurą. Zajmował się całym emigracyjnym życiem intelektualnym. To nie były wielkie stypendia, ale to otwierały możliwość mieszkania, otrzymywania różnych kuponów na jedzenie. W taki sposób zacząłem w Paryżu mieszkać i studiować.

PIOTR RYPSON: Jak wyglądało Pańskie zderzenie z mitem wielkiej metropolii?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Jak wyglądał Paryż? Paryż, w każdym razie, przyciągał człowieka nie samą matematyką. Muszę powiedzieć, że mnie ta matematyka uwierała. Musiałem chodzić na wykłady z fizyki i inne, które dosyć daleko leżały od matematyki, którą się skądinąd interesowałem. Nie widziałem siebie w tej roli - raczej w roli człowieka studiującego historię sztuki, albo historię w ogóle. Także moje popołudniowe wypady, spotkania z kolegami, też się skupiały raczej wokół tego drugiego pola zainteresowań, którym była humanistyka, którą we Francji widać było wręcz na ulicy. Była "do zbierania". Wszędzie. Wystarczyło wejść do Luwru, żeby wyjść innym człowiekiem. Do tego, już na uniwersytecie spotykałem się z kolegami, z grupą artystów z Polski, z Czechosłowacji, mieszkającymi w Paryżu. Ale byli i tacy, którzy przyjeżdżali z Polski. Przyjeżdżał Jan Białostocki; przecież i z Tadeuszem Kantorem poznałem się najpierw w Paryżu.

 Citroen, którym Alina Szapocznikow i Ryszard Stanisławski podróżowali po Francji latem 1950 roku, fot. R. Stanisławski, arch. A.
Citroen, którym Alina Szapocznikow i Ryszard Stanisławski podróżowali po Francji latem 1950 roku, fot. R. Stanisławski, arch. A

PIOTR RYPSON: Jeszcze w latach czterdziestych?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak - w czterdziestym siódmym albo ósmym roku. Znajdowałem się w bardzo specyficznej sytuacji. Paryż wtedy był socjalistyczny. Całkowicie. Rząd, władze miasta - ale przede wszystkim studenci. Przecież to, co się działo wokół było wynikiem wojny - i stąd płynęła ta głęboka wiara w Rosję, która wygrała wojnę. Nikt tam naprawdę Rosji przecież nie znał! I te wielkie nazwiska, francuskich poetów, pisarzy, którzy byli formalnymi członkami partii komunistycznej! Moja sytuacja była szalenie niewygodna, bo byłem uciekinierem z Polski. Strasznie się miejscami tłumaczyłem - że nie jestem uciekinierem, że mnie nikt nie goni... Jednak widziałem, jak odstaję od tego ogólnie dominującego nurtu paryskiego. Na uniwersytecie wszystkie związki studenckie były związkami lewicującymi. Nikt nie odważyłby się wtedy być działaczem prawicy. Dla mnie polityka była wtedy rzeczą obcą, niemniej widziałem, jakie to ma reperkusje.
Pamiętam wielkie zebrania polityczne: społeczne, związków zawodowych - na jedno z nich się wybrałem, przyjechał wówczas Ilia Erenburg. Była tam także Wanda Wasilewska i jej mąż, Korniejczuk... i pamiętam, jak publiczność reagowała na ich wystąpienie. Oni mówili po francusku o kulturze socjalistycznej - i za każdym razem, kiedy padało słowo Stalin, ludzie wstawali, bijąc brawa, oddając cześć - coś niebywałego, czym była wtedy Francja. A za stołem siedzieli Picasso, Aragon, Eluard... Nie wszyscy należeli w partii komunistycznej, byli tacy jak Camus, którzy byli lewicowi, lecz nie należeli do partii.
Mówię o tym dlatego, że ten okres jest w Polsce stosunkowo mało znany. Był to czas niesłychanie napięty jeśli chodzi o dominację polityki lewicy. Trudno mi było się w tym znaleźć - ale zbliżałem się coraz bardziej do tych poglądów, to nie ulega żadnej wątpliwości, podobnie jak moi koledzy - nie wymienię dziś nawet wszystkich - Piotr Słonimski, Jacek Prędki, Hala Kulągowska (później Słonimska) i tak dalej.... Uczęszczali do stołówki, do której mnie zapraszali, finansowanej przez ...

PIOTR RYPSON: Rząd londyński?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Nie! Wręcz przeciwnie, przez ambasadę polską. A ja nie miałem z tym nic wspólnego, ja w ambasadzie nie mogłem się pokazać. Ja miałem całkiem inne papiery.

PIOTR RYPSON: Czy czuł pan jakieś dalekie tchnienie Wielkiego Brata, zagrożenie ze względu na ówczesny Pański status?

RYSZARD STANISŁAWSKI : Nie, tego nie odczuwałem. Był to dla mnie okres ciekawy, ponieważ z jednej strony opierałem się na poglądach zupełnie neutralnych, lecz drugą nogą wkraczałem w obszar przekonań lewicowych. Ja z literatury lewicowej przedtem nic nie czytałem. Teraz wziąłem do ręki Manifest Komunistyczny, Engelsa - i zacząłem się interesować tą problematyką, która, muszę to panu jasno i otwarcie powiedzieć, mnie poruszała. Chodziłem do kościoła - i widziałem jak blisko pewne ideały chrześcijańskie są bliskie, przynajmniej teoretycznie, ideom płynącym z komunizmu. Nie będę wchodził w szczegóły, to by było banalne, ale jest faktem, że cała ta rzecz zaczęła mnie bardzo interesować.

Któregoś dnia postanowiłem swój pobyt jakoś zalegalizować. Udałem się - tak mi wszyscy zresztą radzili - do polonijnej Rady Narodowej, organizacji Polaków mieszkających we Francji. Dali mi jakieś papiery, dzięki czemu mogłem chodzić do polskiej stołówki. Tam właśnie spotykałem przybyszy z Polski, takich jak na przykład Jan Kott, Adam Ważyk, Stefan Żółkiewski, Mieczysław Porębski, Jan Białostocki... tych ludzi tam poznałem, i Tadeusza Kantora i tak dalej... To trwało do początku 1950 roku. Później te kontakty zamarły.

Alina Szapocznikow w Sirod, 1950, fot. R. Stanisławski, arch. A. Szapocznikow
Alina Szapocznikow w Sirod, 1950, fot. R. Stanisławski, arch. A. Szapocznikow

PIOTR RYPSON: Mówi Pan o szczególnych gościach z Polski. Ciekaw jestem, czy łatwo było Panu z się z nimi kontaktować, czy byli chętni do podejmowania rozmów... Na przykład Kantor - nagle się pojawia... przyjeżdżał wówczas na zaproszenie którejś z galerii?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Nie, to były stypendia pobytowe. Oni przyjeżdżali najczęściej w jakimś interesie. Kott na przykład ...

PIOTR RYPSON: ... przybył do Paryża w sprawie wawelskich arrasów.

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, Kott i Ważyk przyjechali wtedy na zjazd AICA (Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki, które wówczas powstało - przyp. P.R.). Kott przyjechał z wyraźną misją pozyskania od AICA apelu o zwrot tych skarbów wawelskich - co mu się zresztą udało.
PIOTR RYPSON: W tym czasie Pan już zrezygnował ze studiów matematycznych na rzecz historii sztuki?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, nie wspomniałem o tym. Zapisałem się na historię sztuki i to do dwóch uczelni jednocześnie: na Sorbonę i do Ecole de Louvre. Ponieważ w Ecole de Louvre wykładał profesor Jean Cassou, do którego miałem ogromną sympatię, którego książki wcześniej czytałem. Przedstawiłem mu się - i zostaliśmy przyjaciółmi, jeśli tak mogę powiedzieć. Postać wybitna, pisarz, poeta. Cassou zakładał pierwsze muzeum sztuki nowoczesnej w Paryżu (Musée National d'Arts Modernes - przyp. P.R.). Spotykaliśmy się często w kawiarni, poznał mnie ze swoją rodziną. Miałem z nim dosyć bliski kontakt, a jednocześnie to był człowiek, który mi szalenie imponował pod względem politycznym. To był człowiek lewicy, ale daleki od tych wszystkich mętnych historii komunistycznych. Niemniej był człowiekiem lewicy, znał Federico Garcię Lorcę, jeździł do Hiszpanii w różnych misjach podczas wojny domowej - był za Republiką, jak cała intelektualna Europa... To był człowiek, który wywarł na mnie ogromny wpływ.

Później, gdy już wróciłem do kraju, on do Polski nie chciał przyjechać. Nie chciał, ale po 1956 roku przyjechał i spędził w Polsce chyba tydzień. Interesował się sztuką, zwiedzał galerie, był podejmowany przez Związek Literatów. Zajmował się nim Jarosław Iwaszkiewicz i inni "ludzie oficjalni". Ale przyjechał dopiero po Październiku. Pan nie pamięta tych czasów, ale to był kolosalny przełom w myśleniu zarówno w samej Polsce, jak również w myśleniu o Polsce za granicą. To miało ogromne znaczenie - po pierwsze wypędzenie tej generalicji sowieckiej z Polski, wypuszczenie z więzień ludzi, poczynając od Gomułki, a kończąc na przeróżnych działaczach, właśnie z tej Hiszpanii - to bardzo zmieniało nastawienie do Polski.

PIOTR RYPSON: Wykład historii sztuki w Paryżu - czy to była historia sztuki klasycznej? Czy wykłady o sztuce nowoczesnej?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Bardzo to różnie było. To ciekawe pytanie. Wtedy na Sorbonie był to powrót do sytuacji edukacyjnej sprzed wojny. Taki profesor (nazwisko nieczytelne) - wspaniała postać, wielki mediewista francuski, miał taki system wykładów: zajmował się na przykład ikonografią kultu maryjnego, ale miał to rozłożone na dwanaście lat.... a pan chodził na któryś rok jego wykładów. Ja trafiłem na czwarty rok jego wykładów.

Z kolei na Ecole du Louvre były tradycyjne seminaria. Uczęszczałem na przykład na epigrafię egipską, bo musiałem - na wykłady, które mi później w życiu nie były do niczego potrzebne. Pamiętam, że miałem za zadanie odczytanie inskrypcji z obelisku na placu de la Concorde. Na szczęście ktoś odczytał je przede mną (śmiech)... niemniej całą pracę napisałem na ten temat.
Ci profesorowie: profesor Vandier (Jacques Vandier, słynny egiptolog francuski - przyp. red.), nie pamiętam już wszystkich nazwisk, wszyscy w jakiś sposób byli członkami Instytutu Egipskiego w Kairze. Francuzi mieli tam bardzo duże wpływy. To mnie wtedy szalenie interesowało. Tajemniczość Egiptu, Luwru, tego wszystkiego. Utrzymywali kontakty z Kazimierzem Michałowskim.

PIOTR RYPSON: No tak, przecież oni prowadzili wspólnie wykopaliska jeszcze przed wojną...

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, znali Michałowskiego.
Wracając do sztuki - Cassou prowadził przepiękny wykład poświęcony dziewiętnastowiecznej sztuce francuskiej, ale właściwie to był wykład o impresjonistach. Omawiał sztukę każdego z nich z osobna, prowadził wykłady monograficzne. Na przykład wykład o van Goghu trwał jakieś pół roku. Taki cykl Cassou prowadził przez parę lat... pan trafiał akurat na van Gogha i Gauguina, a egzamin trzeba było zdać z całości. Takie były wówczas metody.

Wykłady były i dobre i złe, bowiem były niesłychanie poetyckie - typ wykładów bliższy raczej Baudelairowskiej teorii piękna, niż nauce nastawionej bardziej racjonalistycznie. Gdy Cassoux, mówił o van Goghu, to nie mówił, że on malował obraz z natury ... nie, to był potok pięknej poezji.

Były również wspaniałe wykłady Etienne Sourion. To był jeden z najwybitniejszych estetyków francuskich tego okresu. Na jego wykłady chodziłem z wielką uwagą, zawsze miał pełną salę - główne audytorium na Sorbonie. Etienne Sourion mówił o wpływie chorób na sposoby przedstawienia w sztuce. I mówił o wielkich pisarzach, od Baudelaira poczynając, o muzykach również, w świetle ich chorób. Był redaktorem naczelnym Revue d'Esthétique, która wychodzi do dzisiaj. To była postać oficjalna i jednocześnie niezależna.

Chodziłem też na wykłady profesora Philippe Sterna - wspaniały cykl wykładów o sztuce Dalekiego Wschodu. Natomiast o sztuce polskiej nie usłyszałem na uniwersytecie ani jednego słowa, powtarzam: ani jednego słowa!

PIOTR RYPSON: Czy na studiach były jakieś osoby, w tym środowisku, z którymi utrzymywał Pan jakiś szczególny kontakt?

RYSZARD STANISŁAWSKI:. No tak. Poznałem Dominique'a... Spotykaliśmy się z Dalim, byliśmy w bardzo bliskich związkach z rzeźbiarzem Cesarem... Potem, jak już się wprowadziłem do Paryża na normalnych warunkach, wszystko się zmieniło. Człowiek stawał się coraz bardziej swobodny, a nie był skrępowany tym, żeby przede wszystkim mieć co zjeść. Spotykałem bardzo wielu ludzi z przeróżnych dziedzin: znałem bardzo ciekawych ludzi z ruchów katolickich, dominikańskich. Ale mogłem spotykać się też z Polakami.

Dzisiaj może jest zupełnie inaczej, ale tuż po wojnie związek narodowy, etniczny, był relacją dosyć ważną. Znałem wielu Francuzów, ale mnie interesowało to, co dzieje się w Polsce, kto tu przyjeżdża... Mieliśmy taką stołówkę, przy Rue de Racine, a na górze restauracji było piętro. To była normalna restauracja francuska, dość tania. Putrament ruszył to miejsce, chyba przy pomocy jakiegoś Związku Studentów Polskich. Tam się spotykaliśmy. Do obiadów dopłacała prawdopodobnie polska ambasada. Wszyscy ludzie, którzy przyjeżdżali z Polski, również tam przychodzili - przedziwni ludzie, z AK, prześladowani... Naturalnie, dla nowego ustroju w Polsce byli wrogami ... ale ponieważ przyjechali z Polski, i mieli papiery w porządku, więc też tam chodzili.

PIOTR RYPSON: Te spotkania miały charakter nieformalny?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Całkowicie. Przychodziło się, zjadło coś, można się było do kogoś przysiąść... O ile sobie dobrze przypominam tam spotykałem Kantora, lecz także Kotta, Ważyka, Żółkiewskiego. Przypominam sobie dyskusję z Żółkiewskim - straszną..., która się ciągnęła przez trzy dni, gdzie on dowodził, nie tylko mi zresztą - o wielkości Matejki. Zresztą przy pomocy Ważyka - Ważyk to samo. ..

Alina Szapocznikow z Paulem Niclaussem w paryskiej kawiarni, 1948, arch. A. Szapocznikow
Alina Szapocznikow z Paulem Niclaussem w paryskiej kawiarni, 1948, arch. A. Szapocznikow

PIOTR RYPSON: Ważyk, miłośnik awangardy francuskiej...

RYSZARD STANISŁAWSKI: No właśnie, ale są różne artykuły Ważyka z tego czasu o Matejce jako o największym malarzu... to samo wówczas pisał Mietek Porębski. Po tej dyskusji strasznie mnie nienawidzili ... Niektórzy z nich przyjechali do Paryża, dostali stypendia na dwa miesiące - i po miesiącu wyjeżdżali, uważając, że to miejsce jest do niczego, że to degrengolada intelektualna, że Picasso, że za słabe. To już był okres naporu socrealizmu. Francuzi jednak się od tego odsuwali. Więc ci opuszczali Paryż po miesiącu, rezygnując ze stypendium...

PIOTR RYPSON: Występowali z pozycji komunistycznych?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, z radykalnej komunistycznej pozycji. Poznała mnie z nimi Alina Szapocznikow, przerażona ich stanem intelektualnym. W Polsce już takich nie widywałem (śmiech). Tadeusz Kantor, to naturalnie całkiem inna historia. Któregoś dnia siedzimy właśnie w tej restauracji - przychodzi Tadeusz i powiada: "słuchaj, to genialne, musisz tę wystawę zobaczyć, to jest rzecz niebywała" . W Gelerie Druet była wystawa Wolsa. Nikt z nas wtedy nic o Wolsie nie wiedział.

PIOTR RYPSON: Wols był chyba rówieśnikiem Kantora?

RYSZARD STANISŁAWSKI: No, może nieco starszy, ale chyba niewiele. Wols zrobił na Tadeuszu kolosalne wrażenie - na nas również! Taka abstrakcja, romantyczna. Uświadomiłem sobie wtedy, jak ważne jest oko człowieka wrażliwego, takiego jak Kantor, który od razu potrafił znaleźć tego artystę. Przecież wystaw w Paryżu były wtedy setki. Pamiętam ogromne wrażenie, jakie zrobiła na mnie osobowość Kantora: my się już wtedy bardzo zaprzyjaźniliśmy... i później też byliśmy w bardzo wielkiej przyjaźni. Po powrocie do Polski byłem zaproszony przez niego i Marysię Jaremiankę do wygłoszenia na ulicy Łobzowskiej takich, wie pan, nowości: "co tam słychać w Paryżu - sytuacja w malarstwie" . To była dla mnie dość przykra historia. Musiałem mówić o Fougeronie. André Fougeron w Krakowie to było wielkie nazwisko, bowiem tam otwarto wystawę nowoczesnej sztuki francuskiej, w której Fougeron występował. Zrobiła na Tadeuszu duże wrażenie, on pod to malował. Tadeusz lubił malować pod kogoś.

PIOTR RYPSON: A Pan w Krakowie zdewaluował Fougerona.

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, bo Fougeron zmienił styl. Na początku był taki, jakim go poznał Tadeusz, ale później został wiodącym francuskim socrealistą, takim jak u nas Krajewski. Miał cykl obrazów, który nazywał się chyba Kraj kopalń, pokazany w Galerii de France gdzieś w pięćdziesiątym roku (nota bene to ta sama galeria, w której Tadeusz ostatnio wystawiał).

Wracając w okolice Łobzowskiej: sytuacja w Polsce była wówczas bardzo niejasna. Było stosunkowo małe parcie na sztukę nowoczesną , była właściwie nieznana. Wobec czego artyści polscy trzymali się tego, co dobrze znali, co akurat widzieli w Krakowie, czy w Warszawie. I w pewnym sensie mieli rację. Przecież Picasso, Léger - to już byli w pewnym sensie klasycy. Byliśmy wówczas bardzo daleko od sytuacji dzisiejszej, której przykładem jest głównie Galeria Foksal, która potrafiła się stać miejscem, w którym elementy teorii sztuki i praktyki artystycznej zbiegają się w sposób niebywale nośny i zapładniający. Wtedy było zupełnie to było inaczej. Pamiętam, że zawiodłem ich wtedy moimi odczytami, spotkaniami - myśleli, że ja będę trąbił w tubę wielkiej nowoczesności - a mówiłem o Paryżu, który tak bardzo wówczas się zmieniał.

PIOTR RYPSON.: Mówi pan o początku lat pięćdziesiątych?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak. Mam na myśli artystów, jak Picasso, Léger , którzy byli członkami partii... o tych znanych malarzach, których również popierał Cassou. On nie szedł tak daleko, ale w pewnym sensie popierał niektórych z tych artystów... Wie pan, to był bardzo zły moment dla sztuki francuskiej; na szczęście dosyć szybko minął. Oni chcieli coś zrobić pod wpływem socrealizmu rosyjskiego, pojęcia pan nie ma, jakie miał wtedy znaczenie socrealizm i jak lewica francuska potrafiła opanować i uzbroić intelektualnie całą rzeszę ludzi, pisarzy, malarzy - nie tylko tych młodych.

PIOTR RYPSON: Nastąpiła ideologizacja sztuki?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, rodzaj ideozy, używając słów Andrzeja Turowskiego. Oni chcieli robić socrealizm - a ten Fougeron dawał przykład, jak to robić... zresztą nie tylko on.

PIOTR RYPSON: Przychodzą na myśl obrazy Légera...

RYSZARD STANISŁAWSKI: Owszem, Légera, ale także innych. Towarzyszyła zresztą tej sztuce krytyka. To było niezwykłe doświadczenie, wziąć wówczas do ręki Les Lettres Françaises, Le Figaro, czasopisma lewicowe i prawicowe... człowiek znajdował się pod presją stanowisk i polemik, których nie oczekiwał.

PIOTR RYPSON: Kiedy się to wszystko załamało?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Bardzo szybko, myślę, że zaraz po śmierci Stalina. Choć trwały dalej manifestacje - w Marsylii francuscy dokerzy wrzucali wagony pełne broni do wody, to było amerykańskie uzbrojenie dostarczane armii francuskiej. Mam do dziś gdzieś reprodukcję takiego obrazu z dedykacją artysty, który to namalował - nazywał się chyba François Stemp? Takie malarstwo było na porządku dziennym, ale nie zaszło daleko, bo jednak byli ci wielcy artyści, którzy się nie bawili w takie rzeczy. Nie było przecież socrealistycznych płócien Picassa, oprócz Rozstrzelania w Korei, obrazu uznanego za socrealistyczny, polityczny... Picasso robił różne takie manifestacje...Był przecież jeszcze obraz Josef - namalowany na imieniny Stalina - z rękę dzierżącą duży kielich, "na twoje zdrowie Josefie"...

Ryszard Stanisławski i Stanisław Grabowski, Paryż 1949, fot. A. Szapocznikow, arch. A. Szapocznikow
Ryszard Stanisławski i Stanisław Grabowski, Paryż 1949, fot. A. Szapocznikow, arch. A. Szapocznikow

PIOTR RYPSON: Rodzaj socjalistycznej sztuki okolicznościowej.

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak. Ale niech pan nie zapomina, że to byli ludzie walczący. To nie było tak, ze Picasso się zapisał do partii i nic dalej nie robił - nie! - on chodził na zebrania, manifestacje! To był człowiek, który się solidaryzował z partią, z przywódcą komunistów francuskich, Thorezem. Na wszystkich okolicznościowych występach partii komunistycznej Picasso stał na głównej trybunie obok Thoreza, im zależało bardzo, żeby na takie okazje ściągnąć Picassa czy Aragona.

Długo to we Francji nie trwało, ale miało bardzo poważne znaczenie. W gruncie rzeczy nie było we Francji opozycji przeciwko temu ruchowi. Wyjątkiem był André Gide, który napisał tę wspaniałą książkę Retour de l'URSS, Powrót z Rosji - i po raz pierwszy opisał Rosję przerażającą, taką, jaką tam zobaczył. Użył w niej tego słynnego sformułowania po francusku "l'esprit fourbé" - "umysł przekrzywiony, czy nakręcony"... opisując więzienia, w których spotykał więźniów bijących się w piersi: "my tu słusznie siedzimy, dlatego, że występowaliśmy przeciwko komunizmowi" . Takie książki były oczywiście zwalczane, gwałtownie je atakowano, choćby w Les Lettres Françaises.

PIOTR RYPSON: Podobnie jak odrzucano Inny Świat, książkę Herlinga-Grudzińskiego... nikt nie chciał tego przyjąć do wiadomości.

RYSZARD STANISŁAWSKI: Oczywiście, podobnie było z Na nieludzkiej ziemi Józefa Czapskiego. Dzisiaj aż nie chce się wierzyć, do jakiego stopnia się zagalopowali francuscy intelektualiści. Ale pamiętajmy też, że ci ludzie miewali bliskie związki z komunistyczną Rosją. Żoną Aragona była siostra Lili Brik, która z kolei była żoną Włodzimierza Majakowskiego...
Jednak Aragon pozostał w panteonie sztuki francuskiej jako człowiek bardzo ważny. Francuzi to inaczej postrzegali, niż my w Polsce, inaczej się to wszystko ułożyło. U nas jednak sprawa związków z komunizmem do dzisiaj pozostaje "mokra". Jest cały czas mokra, a tam się to wysuszyło... (śmiech)

PIOTR RYPSON: Wróćmy do spraw bardziej osobistych. W jakich okolicznościach poznał pan Alinę Szapocznikow. Spędziliście te pierwsze lata w Paryżu razem, potem przyjechaliście do Polski...

RYSZARD STANISŁAWSKI: Z Aliną to był przypadek, rzekłbym przypadek "typu słowiańskiego". Spotkaliśmy się na jednej z tych stołówek, na Porte Royale, temat stołówek wciąż powraca (śmiech). Tę z kolei prowadziła pani Grocholska. Przyszedł tam mój przyjaciel z dywizji pancernej - Szabliński, (o którym już wspominałem, z Wilna), z którym przyjechałem do Paryża. Wylądował w Ecole Nationale Supérieure des Beaux-Arts i przyszedł na obiad z Aliną. Właśnie się spotkali, obywatele z dwóch różnych krajów - Alina miała czeski paszport. I pisownia jej nazwiska była czeska: pisała się przez Š, "s" z daszkiem odwróconym. To spowodowało zresztą potem bardzo przykre komplikacje...

PIOTR RYPSON: Pana przyjaciel również rzeźbił?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, studiował rzeźbę, choć nie byli z Aliną w tej samej pracowni. Alina studiowała u profesora Gimond (Marcel Gimond - przyp. P.R.). Słynna postać, członek Instytutu Francuskiego - choć z pewnością nie był jednym z nowatorów.

PIOTR RYPSON: Czy Pańska przyszła żona dostała się na Akademię Sztuk Pięknych zaraz po przyjeździe do Paryża?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, przyjechała właściwie jako stypendystka. Choć to akurat jest dla mnie do tej pory niezbyt jasne... zdaje się, że otrzymała stypendium ze szkoły UMPRUM - Umelecka Premyslova Szkoła w Pradze, gdzie jej nauczycielem był profesor Josef Wagner.. Przyjechała do Paryża, żeby kontynuować studia.

PIOTR RYPSON: Czy w UMPRUM kontynuowano jeszcze tradycje czeskiego modernizmu, sztuki i projektowania?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Owszem, to była wówczas najbardziej otwarta szkoła w Pradze.

Więc poznaliśmy się z Aliną w tej stołówce i zawarliśmy bliższą przyjaźń. Umówiliśmy się, spacerowaliśmy razem po Paryżu, to była niezwykłe. Alina miała dobre przygotowanie teoretyczne i wiedziała, co się dzieje w Paryżu. Miała własne sądy na temat rzeźby, o Giacomettim, czy o Germaine Richter - z młodszych artystów... Rozwijała się w sposób niesamowicie mocny i miała z tymi ludźmi kontakt, potrafiła go nawiązać. Bardzo mi tym imponowała, ja tego typu kontaktów nie miałem...

PIOTR RYPSON: Studiował już Pan wówczas historię sztuki?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Nie, w dużej mierze właśnie dzięki niej nastąpiła ta moja przemiana. Dzięki niej - to muszę powiedzieć z całą stanowczością, z bezbronnością - właśnie ona miała na mnie ogromny wpływ. Alina była osobą wielkiej inteligencji, było w niej coś niezwykłego. Przecież ona przeszła przez obozy koncentracyjne, które jakby nie zostawiły na niej śladu. Zresztą odrzucała to kategorycznie, nie chciała rozmawiać o sprawach obozowych, chciała się wyzwolić z tego doświadczenia.
Alina miała też kontakty z niektórymi rodzinami żydowskimi, które jej rodzice znali z Polski, jeszcze z czasów przedwojennych.

PIOTR RYPSON: W Paryżu?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, w Paryżu. Była taka pani, Heléne - Żydówka z Łodzi, która wyszła za Francuza, zwykłego rolnika. Może pan sobie to wyobrazić, gdzieś w górach, w Jurze, nad granicą szwajcarską - mieli tam dom. Alina tam pojechała, sama, zrobiło to na niej ogromne wrażenie. Spędziła samotnie w tych górach dłuższy czas i pisała do mnie listy - przepiękne listy, bardzo poetyckie.

PIOTR RYPSON: To był rok czterdziesty siódmy?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Czterdziesty siódmy rok. Wtedy bardzo się zbliżyliśmy do siebie. A potem zamieszkaliśmy razem - i Alina zachorowała. Miała bardzo poważną dolegliwość, gruźlicę przepony brzusznej, bardzo ciężką chorobę. Była jedną z pierwszych pacjentek, na której stosowano streptomycynę; dzięki niej wyszła z tego. To było skomplikowane; najpierw, leczyli ją pod Paryżem, w oficjalnym francuskim szpitalu rządowym. Gdy troszkę ją podleczyli, to lekarz mówi do mnie - "musi pan ją gdzieś zabrać w góry, ona musi mieć świeże, górskie powietrze" . Pojechaliśmy w Jurę francuską, do ostatniej stacji przed granicą szwajcarską. Miejscowość nazywała się Champagnole. Udaliśmy się do kiosku z gazetami na stacji i zapytaliśmy się, gdzie tu można by zamieszkać jakiś miesiąc, niedrogo, bo jesteśmy studentami. A ona odpowiada; "proszę pana trafia się fantastyczny moment, jakieś dziesięć kilometrów stąd leży Sirod, nad piękną rzeczką Ain, miejscowość słynąca z pstrągów. Są tam trzy luksusowe pensjonaty; przyjeżdżają tam Anglicy, ludzie z różnych krajów i łowią w tej rzece - a teraz jest zakaz łowienia pstrągów i te pensjonaty stoją puste. Tam spróbujcie" . Pojechaliśmy kolejką do tej miejscowości, do państwa Carpeaux (?). Starsi ludzie, przywitali nas bardzo serdecznie i powiedzieli, że zrobimy im wielką przyjemność, jeśli u nich zamieszkamy po bardzo niskiej cenie.

PIOTR RYPSON: Czy zdjęcie, na którym siedzicie obydwoje na leżakach, gdzieś w górach, właśnie tam zostało zrobione?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Nie, to już było w Polsce, w Zakopanem. W Sirod wydarzyła się tam rzecz bardzo przykra. Alina zaczęła z powrotem chorować, bardzo gwałtownie... To było w nocy, trzeba było wezwać pogotowie. W Champagnol był szpital, prywatny, utrzymywany przez siostry zakonne. Alina tam została, ratowaliśmy jej życie. Nawet się nie pytałem, ile to będzie kosztować, a oni na szczęście też nie zapytali. Sprowadzali dla niej streptomycynę z Paryża i wyciągnęli ją z tego.

Wróciliśmy do Paryża. A ze szpitala zaczęli oczywiście przysyłać rachunki! Zostałem wezwany na prefekturę policji. Jedna z tych pań, z jakiejś akcji opieki nad chorymi, mówi do mnie: "proszę pana, mamy kilka rachunków ze szpitala i bardzo prosimy, żeby pan powiedział, jak je pan zamierza uregulować - i w jakim terminie?" Sprawa zrobiła się poważna, byliśmy bez grosza. Zacząłem tych poszukiwać pieniędzy, Alina także... z Polski przecież nie można było nic sprowadzić, był zakaz... Jej matka była lekarzem w Łodzi, pediatrą, i mogła wziąć pożyczki, ale o przesłaniu pieniędzy mowy nie było. Francuski Czerwony Krzyż też nie mógł pomóc. Poszedłem więc na prefekturę z listem, że się zobowiązuje zwrócić pieniądze po ukończeniu studiów, bo nie obecnie mam żadnych możliwości. Ta pani wzięła mój list i poszła gdzieś w dalsze rejony biura. Wróciła po paru minutach i powiedziała: proszę pana rząd francuski wszystko wziął na siebie i żadnych rachunków pan nie będzie płacił. Sprawa została zakończona! Taki ładny gest ze strony rządu francuskiego. Jednak wkrótce pojawił się kolejny, znacznie większy problem - z paszportem Aliny.

Alina Szapocznikow w zakładzie kamieniarskim J. Lerendu, Paryż 1949, fot. R. Stanisławski, arch. A. Szapocznikow
Alina Szapocznikow w zakładzie kamieniarskim J. Lerendu, Paryż 1949, fot. R. Stanisławski, arch. A. Szapocznikow

PIOTR RYPSON: Nadal miała czeski paszport?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Czeski, bo po wyjściu z obozu przyjechała z Pragi z więźniarkami czeskimi. Nie miała krewnych, nie wiedziała, że matka przeżyła.
A tu nagle nastąpiło pewne zaognienie stosunków politycznych polsko-francuskich, po jakiś aferach szpiegowskich w Szczecinie. Nie pamiętam dokładnie o co poszło....To był czterdziesty ósmy. Był tam konsul francuski, nazywał się Robinet - to nazwisko sobie zapamiętałem, Robinet, czyli kran - który został oskarżony, Polacy go wyrzucili z kraju - a Francuzi zrobili retorsje. Uderzyło to również w Alinę, która się wówczas starała o polski paszport. Urodziła się przecież w Polsce, w Kaliszu. Francuzi podchwycili tę całą historię, że ona przeszła granicę pod fałszywym nazwiskiem, z obcym obywatelstwem. I została oskarżona o to, że znalazła się we Francji nielegalnie i pod fałszywym nazwiskiem!

Wówczas udaliśmy się do profesora Niclausse, o którym chyba wspomniałem, jej nauczyciela (Paul Niclausse, rzeźbiarz i medalier francuski - przyp. P.R.). Niclausse napisał piękny list do sądu, że Alina jest jego najlepszą studentką, jaką miał w swojej pracy pedagogicznej - że ogromnie zdolna, nadzwyczajna i podziwu godna i tak dalej... zrobił jej zupełnie cudowną laurkę. Pomógł nam także nasz przyjaciel, Abrasza Zemsz - postać zupełnie wyjątkowa, byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni. Obracał się wówczas w Paryżu i pisał pracę "Psychologia tłumu prehistorycznego" (pisał tę aż do śmierci i nigdy jej nie zakończył). Ten tytuł nie wróżył szybkiego zakończenia (śmiech), lecz dawał mu okazję bycia wiecznym studentem. To był bardzo ciekawy człowiek, brał udział w wojnie sześciodniowej w studentem.

A więc Abrasza Zemsz powiada: "Alina nie martw się, ja znam pewnego gentlemana - to jest wybitna postać, jest obrońcą w najtrudniejszych sprawach francuskich..." Niestety zapomniałem jego nazwiska. Więc udaliśmy się z Aliną do niego. Tam po raz pierwszy widziałem w życiu lokaja ubranego w liberię (śmiech). Przyszedł adwokat, przedstawiliśmy nasza sprawę. On przeczytał list Niclausse'a i powiada: ja się podejmę obrony, sprawi mi to prawdziwą przyjemność.

Na rozprawę przyszły, zupełnie jak w Polsce, jakieś starsze babki, co to lubią posłuchać (śmiech) . Zastaliśmy tam takie mniej więcej towarzystwo, niezbyt liczne, no i trochę naszych znajomych. Adwokat wystąpił, w todze, postawny, z ogromną ilością odznaczeń francuskich ... I wygłosił przemówienie, które mógłbym tylko porównać do słynnych przemówień Cycerona (śmiech). Zaczął wielkim głosem: "Francjo, kogo ty sądzisz; Francjo, spójrz na tę dziewczynę, młodą Polkę, która na kolanach ze swojego kraju przychodzi tutaj do Ciebie. Po co? Aby uzyskać wiedzę. W jakiej dziedzinie?..." - i czyta ten list.. Nie potrafię powtórzyć tego, nie jestem w stanie. Aż się płacz rozległ na tej sali.
Sędziowie czym prędzej zasądzili jakieś niewielkie pieniądze jako karę, czy koszty sądowe. Było to dla nas i dla naszych przyjaciół niesłychane przeżycie. Musze dodać, że Alina należała i do francuskiej i do czeskiej partii komunistycznej, choć potem z niej wystąpiła i podarła legitymacje na moich oczach.

PIOTR RYPSON: Co ją do tego sprowokowało?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Alina była związana z lewicą, ale nie podobało się jej to całe partyjniactwo. Potem nie była już nigdy członkiem żadnej partii. Choć miała zapatrywania lewicowe - z tym większą ochotą czytała książki, które komunizm zwalczały. Była osobą bardzo otwartą. Gdy pojechała do Polski (miała tę możliwość raz, gdy zmieniła paszport) była w Zakopanem, pisywała stamtąd niesamowite listy o tym, jaka Polska jest piękna, jak tu się wszystko zmienia, jak gruzy z Warszawy przemieniają się w nowe domy .... Chciała widzieć te zmiany pozytywnie, i to, że młodzież jest tak entuzjastycznie nastawiona... Te listy się zachowały.

PIOTR RYPSON: Czy uczestniczyliście w życiu artystycznym Paryża, chodziliście na wernisaże?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Rano Alina chodziła na wykłady. Po południu się spotykaliśmy, niemal codziennie - na początku mieszkaliśmy oddzielnie. (Potem znalazłem tani hotel na Montmartre, bardzo miły, wyglądał jak dziób statku. Przez okno było widać cmentarz. Piąte piętro bez windy, to była nasza pierwsza siedziba, taka mała przystań w Paryżu).

Najczęściej chodziliśmy na wystawy do muzeów. Wtedy rzeczywiście dobrze poznałem Luwr - od czasów egipskich, czy sumeryjskich, aż do najnowszych. Najnowszych, bowiem Chagall ofiarował obrazy, które wisiały w specjalnej sali (mimo że sztuka współczesna nie była przedmiotem zbiorów Luwru); Georges Braque też miał swoją salę, namalował tam plafon w jednym miejscu. To były wyjątki, w których Luwr flirtował ze sztuką nowoczesną, ale zbiory właściwe kończyły się na wspaniałych, wielkich malarzach dziewiętnastowiecznych - na Delacroix, Davidzie...

 Alina Szapocznikow i Gaston Lerendu, Paryż 1950, arch. A. Szapocznikow
Alina Szapocznikow i Gaston Lerendu, Paryż 1950, arch. A. Szapocznikow

PIOTR RYPSON: A kontakt ze sztuką nowoczesną ? Jak wyglądało życie artystyczne?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Paryż po wojnie wracał do swoich starych form. Widać było jak ulice z powrotem się oświetlają na naszych oczach, otwierają się kafejki, wracają artyści. Nie tylko do tych kawiarni, jak Dôme, czy inne, gdzie spędzali czas przed wojną. Powstawały nowe miejsca, nowe środowiska. Nie było tak zwanych "wydarzeń artystycznych", które dominują dzisiaj. Ale były otwarcia wystaw, byliśmy na świetnej wystawie Braque'a, na wystawie Picassa, bardzo pięknej (w kwietniu 1949 roku - przyp. P.R.), w Maison de la Pensée Française, tuż obok ambasady amerykańskiej.
Jednak muzeum zajmowało nam ogromnie dużo czasu - i inne muzea: Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Zostało otwarte już w czterdziestym szóstym roku, dyrektorem był właśnie Jean Cassou; miałem tam swoich przyjaciół ze studiów. Asystowaliśmy w muzeum, tam się również spotykaliśmy... częścią takich spotkań była kolonia, wprawdzie niewielka, polskich malarzy, na przykład Stanisław Grabowski.

PIOTR RYPSON: O niego chciałem właśnie zapytać.

RYSZARD STANISŁAWSKI: Grabowski mieszkał w tym słynnym miejscu, które się nazywało "La Ruche", czyli "ul", w którym pierwsze kroki stawiał Chagall, gdzie miał swoją pracownię Léger. To był taki okrąglak z drewna... Warunki bardzo prymitywne, ale to było miejsce obdarzone szczególnym błogosławieństwem. Tam mieszkał Staś Grabowski, z którym się zaprzyjaźniliśmy. Był mężem Wandy Chodasiewicz, która później została żoną Légera. Gdy go poznaliśmy, był już sam. Cierpiał nędzę, sprzedawał bardzo mało obrazów. Niedaleko "La Ruche" miała swoje stoisko kwiaciarka. To był taki impasse, wie pan, nie ulica tylko impasse. Ta kwiaciarka przynosiła mu codziennie zupę - i stawiała przy drzwiach. On udawał, że tego nie słyszy, ale gdy tylko jej kroki się oddaliły, otwierał drzwi, zjadał i odstawiał miskę. Byłem świadkiem takiego wydarzenia.

Przyjaźniliśmy się bardzo, wszyscy troje. Chodziliśmy z nim niemal co niedzielę na spacery, żeby trochę odpocząć od sztuki - na dalekie spacery pod Paryż, nad Sekwaną. Bardzo piękne pejzaże. Braliśmy ze sobą ciastka i likier, który on uwielbiał, siadaliśmy na kocu... Likier kosztował nas strasznie drogo, ale braliśmy zawsze małą buteleczkę. I rozmawialiśmy. To był niezwykle ciekawy człowiek, spędził dużo czasu w Hiszpanii podczas wojny i wcześniej jeszcze. Dużo nam o Hiszpanii opowiadał.

PIOTR RYPSON: Grabowski był od was znacznie starszy?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Mógłby być moim ojcem! choć nie za starym (śmiech). Bardzo ciekawy człowiek, niezwykle dobrych manier... Znalazł się znalazł we Francji jeszcze przed wojną, pozostał poza zasięgiem tych kierunków w polskiej sztuce, które miały w Paryżu swoich stałych przedstawicieli. Myślę tutaj przede wszystkim o kapistach. On nie był związany z kapistami. Jego interesował raczej Peiper, ta tradycja...

PIOTR RYPSON: Czyli z musiał być blisko również z Janem Brzękowskim?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Naturalnie. Był członkiem grupy Circle et Carré, a później został członkiem grupy Abstraction - Création. Umożliwiał dzięki temu potem kontakty z Michelem Seuphorem czy z Dalim. Człowiek szalenie wyciszony... A przy tym, ni stąd, ni zowąd potrafił recytować angielskich poetów, był bardzo oczytany w literaturze hiszpańskie i angielskiej.

PIOTR RYPSON: Czy w tym czasie poznaliście także Brzękowskiego?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak znaliśmy się z Brzękowskim. Czasem nas zapraszał, może niezbyt często, do takiej cukierni, koło której mieszkał, na boulevard Arago. Znaliśmy dobrze też jego żonę. Brzękowski przyjechał do Paryża jako przedstawiciel Polskiej Agencji Prasowej. Był jej korespondentem, a poza tym miał swoje kontakty poetyckie. Znał świetnie Maxa Ernsta, przyjaźnił się z nim bardzo, podobnie jak z Jeanem Arpem. Tkwił w tym środowisku, jak żaden inny Polak.

Jedną z pierwszych wystaw w Łodzi zaraz po rozpoczęciu pracy w Muzeum Sztuki (to było dokładnie dziesiątego stycznia 1966), zaproponowaliśmy Seuphorowi. Pierwszą wystawę poświęciliśmy Hillerowi, ale już w następnej chodziło mi o zaczepienie tego wątku francuskiego. Seuphor się zgodził - to było wielkie wydarzenie! I właśnie w Łodzi się spotkali ponownie Seuphor z Brzękowskim. Był tam Brzękowski, Henryk Stażewski - to byli przecież ludzie, którzy przewozili wówczas obrazy z Paryża dla kolekcji sztuki nowoczesnej grupy "a.r.".
Seuphor był też jedynym krytykiem francuskim, który w swoim trzytomowej publikacji wspominał o Polakach. Pisał o Strzemińskim, o Kobro, Stażewskim... Więc wówczas w Łodzi było to wydarzenie, powiedziałbym, rodzinno-muzealne. Wtedy też powstała myśl o przekazaniu prac z kolekcji Brzękowskiego dla naszego muzeum.

PIOTR RYPSON: Należały do niego prace Ernsta, Arpa...

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, miał te rysunki, którymi zilustrowali jego tomiki. Kiedyś pojechałem do niego do Paryża. Spędziliśmy przemiły dzień i on mi powiedział, że przekaże te rzeczy do Muzeum Sztuki w Łodzi... Ale jednocześnie prosił mnie, żebym zrozumiał, że jednak przekaże trochę prac Muzeum Narodowemu w Krakowie, aby tam zrobili rodzaj "gabinetu Brzękowskiego".
Wie pan, to nie były eksponaty niezwykle wartościowe: głównie ilustracje z tomików (chodzi o Zaciśnięte dookoła ust z kolażami Ernsta i W drugiej osobie z rysunkami Arpa - przyp. P.R.) i inne obrazki mniejszej wartości. Brzekowski nie miał wielkiego zbioru, jakiś wielkich obrazów. To raczej były ślady przyjaźni. Muzeum Narodowe w Krakowie otworzyło taką osobną salkę Brzękowskiego.

PIOTR RYPSON: Wydaje mi się, że dziś jest to już po prostu część kolekcji.

RYSZARD STANISŁAWSKI: A wówczas po otwarciu miała postać niedużego pokoju, w którym te obrazki obok siebie były rozwieszone. To Miecio Porębski, który wówczas współpracował z krakowskim Muzeum, chyba on to aranżował...

P. R.: Więc można powiedzieć, że pierwsze pańskie kontakty z polską awangardą, miały miejsce właśnie poprzez eksponentów tej awangardy w Paryżu.

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, właśnie poprzez Brzękowskiego, Grabowskiego, Seuphora... Z Seuphorem miałem kontakt bardzo bliski. Był cudzoziemcem w Paryżu, pochodził z Walonii. Bardzo się przyjaźnił z Pietem Mondrianem...

PIOTR RYPSON: Zrobili zresztą wspólnie pracę - Tableau- poeme, w 1928 roku.

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, zrobili wspólnie owo tableau-poeme. Bywałem u niego, poznałem tam Arpa. To dość skomplikowana historia; Arpem interesował się wówczas niejaki Arthur Lejwa, Żyd z Kielc, który miał w Nowym Jorku na Madison Avenue; prowadził ją wraz z żoną, Madelaine (Chalette Gallery, w której odbyła się głośna wystawa Construction and Geometry in Painting w 1960 roku - przyp. P.R.). Galerię dość znaną, właśnie przez jego zainteresowanie abstrakcją geometryczną. To było wówczas rzadkością w Nowym Yorku. Okolice Madison Avenue odgrywały wtedy dużą rolę. Potem to się zmieniło, galerie w Nowym Yorku miały bardzo różne losy.

Lejwa pokazywał u siebie między innymi Arpa. Toteż będąc w Paryżu zaaranżował na cześć Arpa podwieczorek u państwa Seuphor. I tam spotkałem Arpa... Mieszkał jeszcze wtedy pod Paryżem, a może tylko miał pracownię pod Paryżem? Ja już wówczas pracowałem w Łodzi.

PIOTR RYPSON: To było w 1966 roku?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, Arp wkrótce potem zmarł. Przypominam sobie, że niedługo później przeczytałem o jego śmierci.

W trakcie spotkania zdarzyła się zabawna historia. Mamy w Łodzi bardzo piękny relief Arpa, z lat trzydziestych, albo nawet z końca lat dwudziestych - czarna forma na białym tle, zrobiona z drewna. Zauważyliśmy, że biała farba, która stanowi tło dla czarnego reliefu, zaczyna żółknąć. Dla białej farby to rzecz normalna... Więc powiedziałem mu o tym i pytam się: "Proszę pana, niech nam Pan powie, co robić?" Arp odpowiada: "panie Stanisławski, niech pan weźmie białą farbę olejną i pomaluje raz jeszcze; to musi być białe!" Ja na to: "jak to? Ja mam to malować?" Arp: "oczywiście, niech Pan się niczym nie krępuje; ja Pana upoważniam; niech pan weźmie pędzel i ładnie pomaluje tło, ono zawsze powinno być białe..."

Ale nie odważyłem się tego zrobić i relief jest nietknięty do tej pory. Postanowiliśmy tego nie ruszać. Jednak te słowa Arpa miały duże znaczenie. To było stanowisko artysty, który nie przywiązał wagi do tak zwanego touche, "swojego palca", chodziło tylko o kolor: biel i czerń, a nie o zabawę w różne dodatkowe, osobiste rozgrywki i cieniowania... Tak, tam właśnie mogłem poznać tego wspaniałego człowieka. A rozmowa? - on nie był taki rozmowny. Był już bardzo stary.

 Alina Szapocznikow z kamieniarzami w zakładzie J. Lerendu, Paryż 1949, fot. R. Stanisławski, arch. A. Szapocznikow
Alina Szapocznikow z kamieniarzami w zakładzie J. Lerendu, Paryż 1949, fot. R. Stanisławski, arch. A. Szapocznikow

PIOTR RYPSON: Czy poznał Pan także Fernanda Légera, Wandę Chodasiewicz?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Wandy Chodasiewicz nigdy nie spotkałem. Légera , owszem, miałem okazję poznać, zresztą w bardzo dziwny sposób, na wystawie jego plakatów. Léger bardzo serdecznie mnie przywitał. Ci artyści mieli dość szczególny stosunek, sentyment.... Wiedzieli, że ci "paryscy" Polacy reprezentują raczej światopogląd lewicowy. Przecież oni wszyscy byli lewicowi! Podobnie było z Picassem, ale to była inna historia, bo jemu sami się z Aliną przedstawiliśmy (śmiech).

PIOTR RYPSON: Na jakimś wernisażu?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Nie, u niego w domu, na Lazurowym Wybrzeżu. Musze to panu opowiedzieć, to jest ciekawa historia. Byliśmy zaproszeni przez niego na kolację, czego dowodem jest wiszący u mnie przy schodach gwasz jego żony, Francoise Gillot, która napisała potem tę straszliwie ostrą książkę, wspomnienia wymierzone przeciwko Picassowi. To jest książka niejednoznaczna, tyle że miejscami przedstawia go jako potwora. Gdy Picasso ją poznał była studentką, sama malowała, robiła grafiki. Po latach, w Polsce byłem zaproszony na obiad do Ambasady Francuskiej i ambasador przedstawia mi tę panią. Mówię jej: "czy Pani mnie sobie przypomina? Ona na to: jakże by nie, przecież poznaliśmy się parę miesięcy po powrocie Pabla z Wrocławia!" Ja mówię: "Właśnie! a ten tu młodzieniec - to był jej syn - leżał wtedy w łóżeczku" ... Jest nawet obraz Picassa przedstawiający to łóżeczko, synka i łowicką zapaskę... Picasso kupił ją w Łowiczu, czy gdzieś. Sporo tego widziałem u niego w domu.

PIOTR RYPSON: Kupił dużo cepeliowskich cudeniek?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, rozmaitych pasiaków. Ale jak się tam dostaliśmy, do domu Picassa, to osobna opowieść - to tragedia (śmiech). To było wyjątkowe spotkanie. Zawdzięczam je właściwie Alinie i w pewnym sensie jej tupetowi. Zwyczajnie poszliśmy do niego pożyczyć pieniądze! (śmiech). To było jeszcze we Francji, choć myśleliśmy, żeby pomału wracać do Polski.

PIOTR RYPSON: Kiedy to było?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Odwiedziliśmy Picassa w 1950 roku. Ale o wyjeździe zaczęliśmy myśleć wcześniej.

PIOTR RYPSON: Skończyliście już studia?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Nie i to był problem, ja nie chciałem jeszcze wracać i zresztą Alina też nie. Jednak podjęliśmy decyzję, aby wrócić. Tu muszę zrobić kolejną dygresję. I przypomnieć jednego z naszych wielkich przyjaciół, który miał zakład kamieniarski koło cmentarza Pére Lachaise, nazywał się Lerandu, bardzo stara firma. Poznaliśmy go kiedyś... Alina chyba weszła do niego z ulicy i zapytała, czy by nie ma u niego kącika, by mogła rzeźbić w kamieniu, że nie ma materiału, i tak dalej. On przyjął ją nadzwyczaj serdecznie - i potem zostaliśmy przyjaciółmi. Dziwny człowiek, który oprócz nas znał tylko jednego Polaka, a był nim Julian Tuwim! Poznali się w Paryżu. Cały czas opowiadał o Tuwimie, wiedział, że to jest wielki poeta.

On właśnie stworzył Alinie miejsce, w którym mogła pracować na jego kamieniach. Także dwa pierwsze zamówienia, jakie dostała w życiu, dostała od niego! Zrobiła pomnik skrzypaczki, Ginette Neveu, która zginęła w katastrofie lotniczej nad Oceanem Atlantyckim (zginęła w październiku 1949 roku - P.R.); występowała zresztą w Polsce. Była wielką nadzieją wiolinistyki francuskiej.

PIOTR RYPSON: To był pomnik nagrobny?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, okrągła płaskorzeźba, istnieje do dzisiaj i w katalogu Aliny chyba jest reprodukowana. W tej katastrofie lotniczej zginęły dwie znane osobowości, właśnie Ginette Neveu i Marcel Cerdan, który był mistrzem boksu wagi średniej. Wszyscy znali tego boksera, ale nie Ginette Neveu (Cerdan był mistrzem świata wagi średniej, postacią niezwykle popularną, kochankiem Edith Piaf - przyp. P.R.). Air France zamówiło płaskorzeźbę skrzypaczki u Aliny, spotykała się z jej rodziną, dostała fotografie. To była pierwsza rzeźba na zamówienie; drugą była kopia popiersia Franciszka I z pałacu Chambord, którą ktoś ukradł.

Więc ten kamieniarz był naszym bliskim przyjacielem. Wiedząc o tym, że wkrótce będziemy wracać do Polski, pomyśleliśmy, że musimy zobaczyć Francję, znaliśmy przecież głównie Paryż. On zasugerował nam, żebyśmy nie jeździli pociągami, ani rowerami: "zmęczycie się, kupcie mały samochodzik, ja wam dam pieniądze - i pojeździcie sobie po Francji" . I tak się rzeczywiście stało. Ten samochodzik ... to był Citroen, model z 1926 roku. Miał jeszcze szprychy, nie miał nawet chłodnicy.

PIOTR RYPSON: Z jaką prędkością nim wędrowaliście po Francji?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Sześćdziesiąt kilometrów to była już dobra szybkość (śmiech). Mam mnóstwo fotografii z tym autem, zjechaliśmy nim całą północną Francję. Zrobiliśmy z Aliną bardzo szczegółowy plan zabytków, katedr, różnego rodzaju pomników, tego, co trzeba było zobaczyć. Dla mnie, historyka sztuki, to było bardzo ważne, długo nad tym pracowałem, żeby nic nie opuścić - poczynając od Normandii przez Bretanię i dalej w dół....
I tu wracam do Picassa. Dojechaliśmy na południe Francji. Mieliśmy ze sobą namiot, nocując w nim po drodze, spaliśmy również w schroniskach młodzieżowych. Samochód palił niedużo... była to nadzwyczajna podróż. Wreszcie dojechaliśmy do Antibes. Tam niełatwo było rozbić namiot, ale znaleźliśmy rodzaj parku, prywatną posiadłość ... więc rozbiliśmy się skromnie, troszkę na boku. Lecz nagle straszliwa rzecz! przyszli tam nas wypędzić, że nie wolno i tak dalej... Jednak okazało się, że ta posesja, z pałacem zresztą, należy do francuskich związków zawodowych. Ostatecznie pozwolili nam zostać.
Ale dlaczego tak się tego miejsca trzymaliśmy? Dlatego, że moje stypendium, wprawdzie niewysokie, miało właśnie przyjść na pocztę w Antibes. Chodziliśmy na pocztę jakieś trzy razy - a tam nic nie ma! Straszna historia, bo nikogo w Antibes nie znaliśmy, a tu nie ma co żyć! Kupowaliśmy pomidory, trochę chleba. Straszne.... Więc Alina wpadła na pomysł: dwa kilometry wyżej w Vallauris, nad Antibes, troszkę w lewo w kierunku Nicei, mieszka Picasso! W takich sytuacjach jestem człowiekiem nieco wstydliwym, więc odmawiałem - ale Alina się uparła: "musimy pójść, pójdziesz ze mną. Cóż było robić, poszliśmy.

Posesję okalał mur. Stoi tam taka kordegarda, w której mieszkał ogrodnik i zarazem dozorca tej willi ... (willa nazywa się La Galloise i nadal stoi w Vallauris - przyp. P.R. ). Pukamy do drzwi, drzwi się otwierają: Państwo do kogo? "My do pana Picassa" - "Czy jesteście umówieni?" - Alina: oczywiście!
Drzwi się otworzyły, idziemy pod górkę, i widzimy, że Picasso podlewa pomidory, ubrany w kombinezon na gołym ciele. Stanęliśmy i patrzymy w jego kierunku. On odstawił konewkę i patrzy na nas - i wówczas Alina powiedziała do niego, tak jak niegdyś ktoś do Gauguina: "Bonjour monsieur Picasso" - Bon jour monsieur Gauguin. On odparł: bon jour - ale zdziwił się i pyta się, czym może nam służyć, co nas do niego sprowadza.... A ja na to: "chcieliśmy panu złożyć hołd" (po francusku - PR), mówię, jak przystało na gentlemana! Alina na to dodaje: "i pożyczyć trzy tysiące franków!" Od razu, z miejsca! Wie pan Alina miała taką odwagę, która mnie na czasem krępowała. Wstyd mi się zrobiło, jak cholera, ale on zbliżył się do nas i pyta skąd jesteśmy. Objął nas tak za szyje - z jednej strony ją, z drugiej mnie - i prowadzi do willi. Usiedliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. Picasso powiada: "zjemy razem kolację, bo zbliża się wieczór" - widział, że przyszliśmy pieszo.

W kolacji uczestniczył jego szofer, oczywiście jego żona Françoise, i jeszcze jeden, bardzo dziwny człowiek. To był brat Federico Lorki, poety zamordowanego w Hiszpanii. Picasso mówi do mnie: nie mówcie nikomu, że tu jest brat Lorki, bo on jest komunistą i u mnie się ukrywa. Chodziło o to by francuska policja nie wiedziała, że on się ukrywa u Picassa (śmiech).

Po kolacji wstaliśmy i Picasso zaprowadził nas na mały taras. Widać było stamtąd, jak góra schodziła do morza. Morze, zachodzące słońce ... on stał i patrzył pod słońce i mówił, że to jest jeden z najpiękniejszych widoków, oglądania którego nie może sobie odmówić - jak codziennie słońce zapada się w wodę, a do tego cudowny zapach kwiatów, które się tam uprawia do produkcji perfum...
Potem wróciliśmy do stołu.

Ale muszę panu powiedzieć że o sztuce nie rozmawialiśmy wcale, na jego prośbę. Powiedział nam: jeśli chcecie rozmawiać o sztuce, to przyjdźcie do mnie do Paryża, a tu o sztuce rozmawiać nie będziemy. My powiedzieliśmy, że oczywiście, że nie z tym zamiarem przyjechaliśmy, patrzyliśmy zresztą w niego jak w półboga...
Ale została jeszcze ta drobnostka, pieniądze (śmiech). Zmrok już zaczął zapadać ... I niech pan sobie wyobrazi, że żadnych pieniędzy Picasso z żoną nie mogą znaleźć, nie mają pieniędzy! Szuflady otwierają, w kuchni, w salonie. W rezultacie znaleźli jakieś resztki, chyba pożyczyli od kierowcy. W końcu Picasso poprosił szofera by nas odwiózł jego samochodem. Powiedział nam, że tego samochodu nienawidzi, dostał go w prezencie od jakiegoś amerykańskiego kolekcjonera - Oldsmobile, srebrny olbrzym, bez dachu. Tym oldsmobilem kierowca nas odwiózł do naszego samochodziku.

PIOTR RYPSON: Dla Picassa - komunisty to musiał być jeden z najbardziej burżuazyjnych pojazdów, jaki można sobie można wyobrazić!

RYSZARD STANISŁAWSKI: Zapewne tak. Naprawdę nie lubił tego samochodu. Podczas tego wieczoru jednak rozmawialiśmy o kulturze, polityce ... co chwilę padały uwagi, dotyczące jego pobytu we Wrocławiu na kongresie. Picasso po raz pierwszy w życiu leciał samolotem, właśnie do Wrocławia. Rząd polski wysłał specjalnie po niego samolot rządowy, przyleciał po niego wysłannik, o ile się nie mylę Bieńkowski, z MSZ.

PIOTR RYPSON: To pewnie był Władysław Bieńkowski, z KC, znał się na literaturze, był potem dyrektorem Biblioteki Narodowej. Czy Picasso miał jakieś refleksje, dotyczące kongresu wrocławskiego?

RYSZARD STANISŁAWSKI: Troszkę o nim mówił. Dużo zresztą mówił o Polsce.

Wracając do anegdoty - proszę sobie wyobrazić, że mamy już jakieś pieniądze od Picassa - i na drugi dzień, idziemy na pocztę po moje długo wyczekiwane stypendium. Niestety po drodze Alina zobaczyła ładne sandały i wszystkie pieniądze wydała na te sandały! Takie są niekiedy te panie (śmiech)... Ja przerażony - co dalej? Na szczęście na poczcie pieniądze już na nas czekały. Ale wie pan, jak byłem zawstydzony (śmiech) - bo to wyglądało, że całą historię sprokurowaliśmy, żeby tylko poznać Picassa.

Poszliśmy później do niego, żeby oddać mu pieniądze. Nie chciał ich przyjąć, ale go przekonaliśmy. Zapraszał nas, żeby koniecznie wpaść do niego do Paryża. Picasso tam mieszkał i miał pracownię - więc żeby się nie krępować, ale umówić się wcześniej z jego sekretarzem, to nam pokaże nowe prace. Bo polubił nas chyba. Poszliśmy tam zresztą po powrocie do stolicy, ale wystraszyliśmy się i wycofaliśmy. Tam, w sekretariacie Picassa czekała cała kolejka...

Przyznam się panu, że jak zobaczyłem wszystkie te biurowe rzeczy, a były tam jeszcze pewnie ze dwa, trzy takie sekretariaty, i ludzi czekających, jakieś panny, panie, panów - wycofaliśmy się, mówiąc, że przyjdziemy kiedy indziej. Całą tę historię opowiedziałem Oskarowi Hansenowi, który przyjechał wówczas do Paryża. Tak, również Oskar wtedy tam był, przyjechał podobnie jak Kantor... Zapisał sobie adres i poszedł podobno do Picassa.

W Paryżu był jeszcze Kazimierz Zielenkiewicz, tak zwany Kaziel, który potem mieszkał w Londynie, wie Pan, o kim mówię?

PIOTR RYPSON: Tak, niedawno była wystawa jego malarstwa w Muzeum Narodowym.

RYSZARD STANISŁAWSKI: Tak, więc Kantor, Grabowski, Zielenkiewicz - to byli ludzie, z którymi się wówczas spotykaliśmy...

Powyższe rozmowy udostępniamy za zgodą autora oraz kuratorów wystawy "Ryszard Stanisławski - muzeum otwarte", którą można oglądać w CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie od 4.12.2006 do - 21.01.2007

Ryszard Stanisławski w Café de Flore, Paryż 1949, fot. A. Szapocznikow, arch. R. Stanisławskiego
Ryszard Stanisławski w Café de Flore, Paryż 1949, fot. A. Szapocznikow, arch. R. Stanisławskiego