Zgubiony dzień, odnaleziona noc. Mai Gordon gabinet osobliwości

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.
Maja Gordon, Poemat domowy
Maja Gordon, Poemat domowy

Najpierw ta sytuacja w bramie. Przemknąwszy przez ciemne, niezbyt przyjemne podwórko naciskam przycisk domofonu. Odzywa się męski głos:

- Tak?

Przekonana, że to Sarmen Beglarian, kurator instalacji Mai Gordon zatytułowanej Poemat domowy, ulokowanej w siedzibie Fundacji Polskiej Sztuki Nowoczesnej, czyli w mieszkaniu w starej kamienicy na Foksal 11, z którym jestem umówiona, odpowiadam:

- To ja.

- Proszę bardzo. - Słyszę i w tym momencie zdaję sobie sprawę, że to jednak cudzy głos. Jednak domofon bzyczy, drzwi się otwierają.

Na klatce schodowej czuć grochówkę lub coś podobnie tłustego i ciężkostrawnego. Mimo to mieszkanie, do którego wchodzę, a raczej to, co zostało z niego po wojnie wykrojone w ramach ówczesnych podziałów i dokwaterowań (świadczą o tym na przykład urywające się nagle, przecięte ścianą, stiuki), otwiera przede mną całkiem przyjemną, jasną, wysoko wysklepioną przestrzeń. W pierwszym pokoju czeka Sarmen, witamy się, chwila na małą rozmowę, co słychać, do kiedy jesteś.

No a potem to. Monstrum wbite między ściany sąsiedniego pomieszczenia, wypełniające je niczym przerośnięta Alicja.

Kredens. A raczej jego wykonany z tworzywa sztucznego, napełniany powietrzem model. Czarny, pomalowany ręcznie cienkim pędzelkiem w białe arabeski. I sapie, zawodzi, syczy, jęczy. Przez cztery minuty powietrze z niego uchodzi, przez następne cztery jest z powrotem pompowane. Daje to efekt flaczejącego, obsuwającego się na kolana i schylającego głowę dużego zwierzęcia, na przykład słonia. Wtedy też zapada cisza, w której słychać tylko lepki szelest zwijającej się gumy. Potem zaś następuje gwałtowne podniesienie, wizualny i dźwiękowy - włącza się pompa - wzwód.

Pamiętam, jak Maja Gordon opowiadała o swojej pierwotnej wizji dmuchanych mebli unoszących się nad ulicą Próżną, którą chciała zrealizować w ramach Festiwalu Singerowskiego, ale jakoś jej nie wyszło. Wydawało mi się to wówczas pretensjonalne, zbyt jednoznaczne. I nie wiem, być może to kwestia zmiany kontekstu, również decyzji kuratorskiej o wstawieniu tego nadal przecież banalnego kredensu w tę dziwną, okaleczoną przestrzeń, a nie umieszczeniu go w galeryjnym white cubie, w każdym razie nagle sensy zaczynają się wymykać.

To znaczy standardowa interpretacja wciąż jest możliwa, sama się nasuwa. Pamięć, niemożliwość poradzenia sobie z nią, niezdolność do wykroczenia poza jej bloki i traumy. Na dodatek pamięć Żydówki, której rodzice po wojnie, gdy była jeszcze małą dziewczynką, podjęli decyzję o emigracji z Polski do młodego państwa Izrael. Proszę, już włączają się stałe motywy, wciąż te same, kompulsywnie mielone, przerabiane bez końca nie po to, by się od nich odbić i pójść dalej, lecz z samej potrzeby powtarzania, zachowania ciągłości rytuału utrwalającego tożsamość, dowodzącego bycia. Wojna, rok 1968, nieodnalezione domy i relacje, niemożliwa adaptacja do kultury Izraela ze względu na nadmiar polskości, nieudany powrót do Polski w poszukiwaniu wspomnień z dzieciństwa, a poprzez nie korzeni, bo… i tak w kółko.

Mimo że, oczywiście, kredens wszystkie te treści w swojej ciężkiej domowości, monstrualnej, infantylnej i nostalgicznej kiczowatości mieści i przywołuje - nie ma sensu do nich po raz kolejny wracać. Między wdechem a wydechem tego kuriozum dzieje się bowiem coś więcej. Dokonuje się tu praca na samym modelu pamięci i jego relacji do życia i tożsamości. Niezwykle istotna, jak mi się wydaje, w kontekście wciąż powracających debat o tym, co pamiętamy a czego nie, z czym się pogodziliśmy, a z czym nie możemy się ułożyć, co innemu przyznaliśmy, a czego mu, jej, im wciąż odmawiamy. Być może nieprzypadkowo książki Grossa za każdym razem wywołują ten sam zamęt. Bo wciąż dyskutujemy o tym "o czym" chcemy lub nie chcemy pamiętać, a nie "jak" to robimy i co to "robi" z nami.

W Poemacie domowym ta forma przez chwilę staje się widoczna. Bo też Maja Gordon to kwestia formy. Wielu form. Opinających ją tak, jak czarny plastik kredensu opina powietrze. Nie przepadam za interpretacjami psychologicznymi, ale w tym wypadku sądzę, że takie podejście ma sens. Choć nie na zasadzie wpływu biografii na odczytanie poszczególnych elementów dzieła artystki. Raczej jako możliwość zobaczenia innej formy pamięci poprzez specyficzne pęknięcie w sposobie bycia, życia konkretnego człowieka.

- Ty żyjesz w bąblu, Maja. - mówi Joanna Rajkowska w zrealizowanym w 2006 roku filmie Maja Gordon jedzie do Chorzowa.

- No, ja wiem, że ja żyję w bąblu. I myślałam właśnie, że ten bąbel mi pęknie wreszcie, ale on wcale nie chce pękać tak bardzo.

- Ale ty nie chcesz, żeby on pękł.

- Ja bym bardzo chciała, żeby on pękł.

- Nie chcesz.

- Ja bardzo się staram to uczynić. Ja nie wiem, czy mi się uda. Ale jedna z tych rzeczy, że ja łażę, wiesz, po tych moich śladach, to jest to, żeby to pozostawić gdzieś za sobą. Ale nie wiem, czy ja potrafię w ogóle, może ja nie umiem żyć bez tego”. - odpowiada Joannie Maja.

Maja Gordon, Poemat domowy
Maja Gordon, Poemat domowy

O nieco innej stronie tego bąbla - tej, którą widać tylko z perspektywy jego środka, i to perspektywy szczególnej - pisze z kolei Olga Tokarczuk w swojej ostatniej książce Bieguni: "Kiedy wyruszam w podróż, znikam z map. Nikt nie wie, gdzie jestem. W punkcie, z którego wyszłam czy w punkcie, do którego dążę? Czy istnieje jakieś pomiędzy? Czy jestem jak ten zgubiony dzień, gdy leci się na wschód, i odnaleziona noc, gdy na zachód? Myślę, że takich jak ja jest wielu. Znikniętych, nieobecnych".

Nie wiem, czy fiksacja Mai Gordon na kredensie - ostatnim zapamiętanym stabilnym elemencie jej życiowej narracji, kojarzonym z dzieciństwem, domem - wynika z  niezgody na tę nieobecność. Z potrzeby pełnych, żywiołowych relacji z ludźmi i światem, które nie znikną, gdy zamkną się drzwi za ostatnim gościem; gdy rozmowa przy stole niepostrzeżenie przejdzie na inny niż bliski Mai temat; gdy zostanie sama ze sobą, ze swoją pamięcią, a może raczej niemożliwością pamiętania lub pamiętaniem zrytualizowanym, wtłoczona w swoje cztery ściany. Pewnie tak.

Istnienie jest dla niej jak oddychanie, o którym pisze Jolanta Brach-Czaina w Błonach umysłu. Tyle, że u Mai działa ono niejako na odwrót. Jest ono oczywiście, jak pisze filozofka, "wśród wszystkich czynności najważniejszą, bo najbardziej nierozerwalnie z nami związaną. Nie jeść mogłabym tygodniami, nie pić przez kilka dni, nie oddychać - zaledwie przez sekundy. A jednak często myślę o jedzeniu, a prawie nigdy o oddychaniu". Maja zaś o tym oddychaniu-istnieniu myśleć nie przestaje. Musi sobie kimś lub czymś, zazwyczaj właśnie jedzeniem i towarzyszącymi mu rytuałami życia społecznego, nieustannie, kompulsywnie o tym, że jest, że żyje przypominać. Rozmowa. Wdech. Spotkanie. Wydech. Kolacja ugotowana przyjaciołom. Oddychaj. Żyj.

Różnica pomiędzy tymi dwoma bąblami, dwiema formami ulotności i znikania wydaje się istotna dla zrozumienia znaczenia tego przesunięcia w myśleniu o formie pamięci, którego dokonuje Maja Gordon. Z jednej strony znikanie na żądanie, czyli współczesna, elitarna kondycja oparta na etosie autonomii, niezależności, kreatywnym podejściu do konstruowania swojej podmiotowości, świadoma i zdolna wykorzystać możliwe korzyści wynikające z upłynnienia. Z drugiej strony bardziej powszechna, choć mniej widoczna, niestabilność, której nie można porzucić ani nad nią zapanować, czarna dziura. U jednych ma ona związek z niepewną sytuacją ekonomiczną, u innych z  niemożnością dostosowania się do upłynnionej kultury i coraz bardziej pospiesznych i interesownych relacji, u jeszcze innych i z jednym i z drugim. Bąbel Mai Gordon pomyślany razem z bąblem Olgi Tokarczuk podpowiada jednak, że być może wcale nie chodzi o to, by tę płynność, prekaryjność zatrzymać, utrwalić, lecz by ją dla siebie w jakiś sposób pozyskać.

Maja Gordon znajduje formę, która umożliwia jej przynajmniej momentalne odzyskanie upłynnionej kondycji. Udaje jej się to właśnie dlatego, że zamiast ją na siłę zatrzymywać, korygować jej bieg, uporczywie wracać do kulturowo poprawnego skojarzenia wyobrażonych korzeni z upragnioną stabilnością, zaczyna powtarzać za Magdą, szaloną bohaterką W sercu kraju J. M. Coetzeego: "- Wymyślam to po to, aby wymyśliło mnie. Teraz nie mogę już przestać". I nie przestaje, przyspiesza coraz bardziej, rozhuśtuje tę swoją niemożność bycia, obsesyjną, kręcącą się w kółko pamięć, wyjaskrawia ją, wyolbrzymia, odcieleśnia, przedrzeźniając własną ulotność, przyspieszając własne znikanie. Nadmuchuje ją. Robi z niej wydmuszkę. Skoro do upragnionego kredensu nie da się wrócić ani zabrać go ze sobą - można jedynie wziąć pod pachę jego absurdalny, plastikowy model i wozić ze sobą przez życie, spakowany gdzieś głęboko w walizce, pompując wtedy, kiedy trzeba, wiedząc zarazem, że z czasem i tak sflaczeje, zmieni kształt, albo pęknie. I że zawsze będzie śmieszny. To podobna strategia do tej zaproponowanej przez Yael Bartanę i Sławomira Sierakowskiego w projekcie "Mary koszmary", którzy - jak celnie pisze Katarzyna Bojarska w publikowanym w internetowym Obiegu tekście "I znów Polskę a nie wiosnę zobaczę" - "podejmują próbę wydobycia języka z jego własnego potrzasku i wyjęcia historii z jej własnej opowieści". Z tym, że Maja Gordon pokazuje, że zafałszowanie tej pamięci czy sytuacji powrotu, nawet w sensie produkcji iluzji prawdziwości, nie jest jedynym sposobem poradzenia sobie z nią. Bo skoro własnego bąbla nie da się przebić, to należy z niego uczynić tę "powietrzną kieszeń", ową "aktywną jaskinię, a nie martwą platońską pieczarę", o której mówi Brach-Czaina. Przecież i tak, wydaje się mówić Maja - znów, obsesyjnie powtarzając za pogrążającą się w szaleństwie kobietą Coetzeego - "żyję wewnątrz skóry, wewnątrz domu. Nie znam żadnego uczynku, który mnie wyzwoli i wyprowadzi w świat. Nie znam żadnego uczynku, który wprowadzi świat we mnie. Jestem potokiem dźwięków rwącym w głąb wszechświata, całymi tysiącami cząsteczek łkających, jęczących, zgrzytających zębami".

I oto stoję przed wielkim, czarnym, plastikowym kredensem, ozdobionym przez Maję Gordon białymi, sentymentalnymi wzorkami. Czym jest to, na co patrzę? Czym jest to, o czym - i w jakiej formie - piszę? Monstrualny obiekt wtłoczony jak napuszone, egzaltowane cytaty w moim tekście w i tak już ciasną przestrzeń, swoimi groteskowo nadymającymi się wdechami i tragicznie flaczejącymi wydechami zabierający jej powietrze, przynależny bardziej wunderkamerze aniżeli czystym ścianom świata sztuki. Kredens czyli gabinet. Gabinet, czyli muzeum osobliwości, które jest - mówiąc słowami Lawrence'a Weschlera - jak psychoanaliza. "To muzeum stwarza wspaniałe pole pozwalające na projekcję i przeniesienie - pisze autor książki Mr. Wilson's Cabinet of Wonder. Ono jest jak muzeum, jak krytyka muzeum i celebracja muzeum, wszystko w jednym".

Jednym z zadań takiej kuriozalnej instytucji jest, zdaniem Weschlera, przywrócenie ludziom zdolności do zdziwienia i zadziwiania. I to w czasach, gdy trudno pojąć - parafrazując słowa wariatki Coetzeego - dlaczego historia naszego życia ma koniecznie być ciekawa. Kredens Mai Gordon to zadanie niewątpliwie wypełnia. Udaje jej się odwrócić na pozór trwałą, stabilną relację i choć na moment przeciwstawić wydmuszkę pamięci realności własnego bąbla.

Maja Gordon, "Poemat domowy", 20 grudnia 2007 - 15 lutego 2008, Fundacja Polskiej Sztuki Nowoczesnej, Warszawa, ul. Foksal 11, lokal 4, kurator: Sarmen Beglarian

Maja Gordon, Poemat domowy
Maja Gordon, Poemat domowy