Migotliwe aspekty szczecińskiego „genesis”. InSPIRACJE 2013

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

W Szczecinie ostatnio dużo się dzieje. I nie mam na myśli tylko finału regat i innych masowych imprez, ale także lokalne życie artystyczne. Powstają nowe instytucje kulturalne – Akademia Sztuki, Trafostacja Sztuki i Muzeum Przełomów – stare dostają nowe siedziby (choćby piękny, już prawie ukończony budynek filharmonii); wystaw sztuki współczesnej i nowoczesnej nie brakuje. Pieprzyku wydarzeniom szczecińskiej sceny dodają różne środowiskowe skandaliki i konflikty interesów. W tej sytuacji wypada mi tylko powtórzyć za rozentuzjazmowanymi mieszkańcami miasta: No, nareszcie coś się dzieje!

Mają w tym swój udział także kuratorzy festiwalu inSPIRACJE, rokrocznie organizowanego przez klub 13 Muz. Jak zwykle inSPIRACJE odbywają się pod ważkim tematem przewodnim – w zeszłym roku była to apokalipsa i zagadnienia związane z szeroko pojętym „końcem”, w tym kuratorzy postawili na bardziej optymistyczną nutę, osnuwając festiwalowe wydarzenia i wystawy wokół pojęcia genesis. Eksploracja początków człowieka i świata jest z pewnością zadaniem niełatwym, kuratorzy inSPIRACJI postanowili więc zaatakować problem na kilku frontach.

Adam Gruba, „Egzegeza”
Adam Gruba, „Egzegeza”

Wystawa główna, na-Początek, przygotowana przez dwie krakowskie kuratorki – Delfinę Piekarską i Monikę Kozioł – koncentrowała się na trzech sposobach rozumienia hasła genesis: religijnym, biologicznym i egzystencjalnym. Pracą otwierającą wątek religijny miało być „Stworzenie świata” Stanisława Ignacego Witkiewicza, jednak ze względów konserwatorskich w galerii 13 Muz się nie pojawiło. Kuratorki jako rekompensatę umieściły więc dużą reprodukcję obrazu w katalogu. Dalej było już lepiej, chociaż z poziomem pokazywanych prac nie zawsze. Obok ironicznej pracy Oskara Dawickiego „Drzewo wiadomości” (2008) czy „Pamiętników Boga” (2003-2004) Marka Chlandy zostały pokazane prace młodszych artystów, czasem trochę mniej przekonujące. Do takich na pewno zaliczyć trzeba banalnie autotematyczną instalację Adama Gruby „Egzegeza”, składającą się między innymi z zabytkowego egzemplarza Biblii, z którego artysta wyciął wszystkie wyrazy „Adam”. W tej samej sali zawisł obraz bez tytułu Jakuba Juliana Ziółkowskiego przedstawiający leżącą postać. Obok znalazła się praca Katarzyny Kukuły „Drzewo życia”, namalowana w manierze będącej epigońskim odbiciem stylu Ziółkowskiego i Dwurnika.

Katarzyna Kukuła, „Drzewo Życia”
Katarzyna Kukuła, „Drzewo Życia”

Mariusz Tarkawian, „Dacentrur”, 1996
Mariusz Tarkawian, „Dacentrur”, 1996

Trudno oprzeć się wrażeniu, że wystawa główna została skonstruowana tak, jakby jej kuratorki koniecznie chciały liznąć każdego tematu nasuwającego się pod hasłem genesis – na korytarzu zainstalowano „archeologiczną” pracę Mariusza Tarkawiana, której towarzyszą wizerunki dinozaurów narysowane w dzieciństwie, w największej sali prężyły się stalowe embriony Magdaleny Abakanowicz.

Różnorodności tematycznej towarzyszyła estetyczna – obok prac Alicji Żebrowskiej pokazano oszczędne rysunki Róży Litwy (2012) i średnio interesujące „Powidoki” (2006) Ivana Grubanova, zaprezentowane w formie projekcji zdigitalizowanych rysunków łączących fragmenty ikonografii religijnej i obrazy wykopalisk. Mimo stylowej różnorodności wystawa jest nieco szkolna i nudnawa. Niektóre kuratorskie wybory są aż nazbyt oczywiste (Roman Opałka, „Dedykacja IV” Roberta Rumasa czy „Początekoniec” Stanisława Dróżdża) i wydaje się, że Piekarskiej i Kozioł nie tylko nie udało się powiedzieć o genesis nic ciekawego, ale też nie ustrzegły się niezamierzonych efektów komicznych, jakie pewnie musiały się przydarzyć podczas snucia tak napompowanej refleksji. Jak w wypadku fotograficznego cyklu „Zoofrenia” (1997) Olega Kulika na przykład – oglądając zdjęcia, na których artysta wypina się ekstatycznie w momencie spółkowania z psem lub bryka z nim na trawie, trudno powstrzymać się od śmiechu.

Oleg Kulik, „Zoofrenia”, 1997
Oleg Kulik, „Zoofrenia”, 1997

Jakby tego było mało, w trakcie wernisażu odbył się performans Japonki Mari Ota. Artystka, zaopatrzona w rząd czarnych baloników przywiązanych do sznurka, biegała po korytarzu galerii, to ucinając baloniki, to je przekłuwając; w tym samym czasie na ścianie za nią wyświetlano wideo pokazujące rząd kiełbasek, na przemian figlarnie wysuwających się lub uciekających z pola obrazu. Po czasie z niejaką konsternacją odkryłam, że performans odnosi się do japońskiego pojęcia mujo, które oznacza wszystko, co ulotne; baloniki są więc symbolicznym odniesieniem do prawideł japońskiej estetyki, stojącej w kontrze do konsumpcyjnej logiki Zachodu (kiełbaski…). W katalogu artystka podkreśliła, że temat performansu był odpowiedzią na hasło przewodnie festiwalu. Niech będzie, ale wrażenia z wystąpienia mam raczej mieszane.

Performance Mari Ota, fot. Kamil Wnuk
Performance Mari Ota, fot. Kamil Wnuk

Oddam jednak sprawiedliwość kuratorkom i przyznam, że tak czy siak ich wystawa prezentowała się całkiem nieźle, przynajmniej w porównaniu do ekspozycji ulokowanej na parterze galerii. Przygotowana przez profesora warszawskiej ASP Zbigniewa Tomaszczuka wystawa „gifNESIS” odnosiła się do kwestii funkcjonowania człowieka i przemian percepcji rzeczywistości w dobie rozwijających się mediów elektronicznych. Zagadnienia niełatwe, zważywszy, jak dużo już powiedziano na ten temat. Także temat przewodni całych inSPIRACJI, chociaż brzmi chwytliwie, jest zdradliwy, łatwo przy nim wpaść w banał. Niestety, profesor Tomaszczuk wpadł. Na jego wystawie zobaczymy prace mało znanych artystów, z których większość to doktoranci warszawskiej ASP – mamy tu więc do czynienia z pokazem środowiskowym, który skłania do raczej krytycznych refleksji na temat tej uczelni, a przynajmniej niektórych jej wychowanków.

e-opatrzność, obok autorka pracy Barbara Dębiec, fot. Roman Wnuk
e-opatrzność, obok autorka pracy Barbara Dębiec, fot. Roman Wnuk

Katarzyna Ferworn-Horawy, Mój zachód słońca, fot. Roman Wnuk
Katarzyna Ferworn-Horawa, Mój zachód słońca, fot. Roman Wnuk

Weźmy na przykład instalację Barbary Dębiec „e-opatrzność” (2012/2013), na którą składa się rzeźbiarska konstrukcja obrazująca Oko Opatrzności oraz kamera umieszczona w środku „oka”, która rejestruje osoby przebywające w sali, a ich obraz można obserwować na YouTube. Jak tłumaczy artystka w katalogu, dzisiaj „mamy do czynienia ze zjawiskiem, które można nazwać e-opatrznością – powszechnym zbieraniem informacji o każdym z nas i powszechną ich analizą”. Trudno się nie zgodzić, ale dzisiaj tego typu odkrycia nikogo nie zaskakują. Jedyne, co może zainteresować w pracy Dębiec, to kiczowata forma, bliska estetyce dewocjonaliów – pytanie, czy efekt był zamierzony… Zadziwiającym elementem wystawy było także wideo Katarzyny Ferworn-Horawy „Mój zachód słońca”. Ten krótki film, „proponujący ponowne spojrzenie na ruch ciał niebieskich”, jest po prostu rejestracją zabawy artystki, która jednym ruchem ręki usypuje górkę z piasku. Góra stopniowo rośnie, aż w końcu zasłania znajdujący się w oddali widok słońca. Tak prościutki pomysł w zasadzie nie wymaga większych tłumaczeń (a tym bardziej nie rodzi głębszych refleksji), ja jednak przez kilka chwil zdezorientowana przyglądałam się pracy, jako tło do jej wyświetlania wybrano bowiem ścianę przy której stało popiersie Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, prewencyjnie zakryte białym płótnem. Praca Ferworn-Horawy została więc wzbogacona o obecność zagadkowego ducha, który – co ciekawe – występuje także na zdjęciu w katalogu (ale oficjalnie częścią pracy nie jest). Najlepszą na wystawie „gifNESIS” była praca samego… kuratora: niewielki obrazek prezentowany przy wejściu na wystawę i będący fotomontażem wykorzystującym sztych Albrechta Dürera „Grzech pierworodny” z 1504 roku. W pracy Tomaszczuka jabłko, które wręcza Adamowi Ewa, jest zmienione na logo Macintosh. I choć praca powstała w 1999 roku, mogłaby dzisiaj zaistnieć w internecie jako całkiem przyjemny mem. Szkoda, że kurator nie poszedł w tę stronę – zamiast konstruować nadmuchaną, akademicką wystawę, można było zrobić coś bardziej niefrasobliwego. A żarty to w końcu specjalność internetu, który profesora Tomaszczuka tak bardzo interesuje.

Zbigniew Tomaszczuk, fotomontaż
Zbigniew Tomaszczuk, fotomontaż

Z humorem nie ma problemu kurator wystawy w Zonie Sztuki Aktualnej, Kamil Kuskowski. To jest chyba taki lokalny zwyczaj: wystawy w 13 Muzach zwykle uderzają w wysokie tony i mają ambicję rozstrzygać kluczowe problemy cywilizacji (przynajmniej teoretycznie), pokazy w Zonie są za to trochę błazeńskie i przewrotnie podejmują temat przewodni festiwalu. Tak było i tym razem. Wystawa „Ouroboros” odnosiła się do symbolicznej figury węża zjadającego własny ogon; jeśli więc możemy mówić tu o jakichś początkach, to raczej takich, które zapowiadają koniec. Jedną z pierwszych prac rzucających się w oczy po wejściu do galerii jest wideo Aleksandry Ska „Odnowa” (2013): na ekranie widać kobiece dłonie zaopatrzone w diaboliczne pazury, które wbijają się w różowy gumowy materiał. Temu obrazowi towarzyszą pełne frustracji westchnienia artystki: „Odnowa… odnowa… i znowu odnowa!”.

Aleksandra Ska, „Odnowa od nowa”
Aleksandra Ska, „Odnowa od nowa”

Aleksandra Ska, „Odnowa od nowa”
Marek Wasilewski, "Beznadziejny ploter"

Tuż pod ekranem z „Odnową” leżała instalacja Andrzeja Wasilewskiego „Beznadziejny ploter” (2010) – lekko zwariowana maszyna, pisząca bez ustanku dwa słowa: END i LESS. W dniu wernisażu ploter działał, ale kilka dni później – już nie… Żeby dopełnić ten obraz buntu ciał i maszyn, w galerii została pokazana także inna praca Ska, „Ch.W.D.Pracy” (2007) – niewielkich rozmiarów rzeźba, w której figura ourborosa została sprowadzona do poziomu genitalnego. Obok niej ustawiona została praca studentki Akademii Sztuki Natalii Janus, która skorupkę jajka przekształciła w malutką czaszkę. Do przekornej zadumy nad ludzkim genesis zachęcał także Piotr Bosacki, który w krótkim filmie „Umiłowanie życia” spokojnie snuł egzystencjalne rozważania: „Świat jest tak urządzony, żeby się dało wytrzymać. W zasadzie nie ma rzeczy nie do wytrzymania. Jak mówi poeta: «Śmierci się nie doznaje». (Śmierć nie jest faktem w świecie, jakim go zastałem). Wynika z tego jasno, że zwycięstwo Chrystusa było przesądzone już na wstępie. Dlatego też Kościół można śmiało zlikwidować”. Ta praca świetnie nadawałaby się na wystawę główną, gdzieś między nurkującymi Madonnami Rumasa i niepokazanym obrazem Witkacego…

Natalia Janus, „Ouroboros”
Natalia Janus, „Ouroboros”

Piotr Bosacki, „Umiłowanie życia”
Piotr Bosacki, „Umiłowanie życia”

Na koniec wspomnę jeszcze o jednej z ciekawostek, czyli nowej pracy Szymona Kobylarza. Na fotograficznym tryptyku artysta uwiecznił trzy nieistniejące już galerie: katowicki Sektor I, krakowski Artpol i warszawskie Kolonie. Jak widać, Kobylarz nadal niestrudzenie kontynuuje swoje eksperymenty na polu refleksji „meta” (metaartystycznej, instytucjonalnej). W zestawieniu z resztą prac pokazywanych w Zonie praca Kobylarza miała zastanawiająco melancholijny wydźwięk i dodała wystawie „Ouroboros” posmaku środowiskowej celebry. Pozostaje mieć nadzieję, że Zona Sztuki Aktualnej nie podzieli losu rzeczonych galerii, choć…

Szymon Kobylarz, „Sektor I”, „Artpol”, „Kolonie”, 2013
Szymon Kobylarz, „Sektor I”, „Artpol”, „Kolonie”, 2013

No właśnie, jest pewne „choć”. Wystawa w Zonie była niewątpliwie najjaśniejszym punktem festiwalu inSPIRACJE, bo z powodzeniem podjęła problem genesis w sposób lekki, interesujący i zabawny, a składające się na nią prace są w większości po prostu dobre. Z drugiej strony, wchodząc któryś raz do galerii, mimochodem pomyślałam: znowu to samo? Nie jest żadną tajemnicą, że kurator Zony z dużym upodobaniem celebruje środowisko szczecińskiej ASP, więc skład artystów tutaj prezentowanych jest mniej więcej taki sam, zmieniają się tylko tytuły wystaw, ewentualnie prace szczecińskich gwiazd. Wszystko to, podlane żartobliwym kuratorskim sosem, niby wygląda dobrze. Jednak chciałabym kiedyś zobaczyć w Zonie wystawę, która nie byłaby kolejnym skeczem kuratora. Ale może tak właśnie w Szczecinie musi być? Oglądając lokalne wystawy, często chce mi się albo śmiać, albo płakać, więc…

…czego tu wymagać? Wydaje mi się, że mimo wielu zmian w szczecińskim pejzażu niektóre jego elementy pozostają niezmienne. Tak jest choćby z inSPIRACJAMI, które – na złość kuratorom i producentom festiwalu – rok w rok prezentują podobną jakość; są w nich także stałe punkty programu, co roku odgrywane na nowo. Jedną z nich jest prezentacja kolejnej „błyskotki” Keda Olszewskiego. Artysta ma na swoim koncie wiele błyszczących realizacji, zasadzających się na jednym, aż nadto prostym pomyśle: uwznioślania przedmiotów użytkowych poprzez oklejanie ich małymi kawałkami lusterek. Bazując na tej zasadzie, Ked Olszewski „obdarzył błyskotaniem” (wyrażenie z katalogu wystawy) tak różnorodne obiekty, jak kratka studzienki ulicznej, stojak na rowery, śmietnik, słup ogłoszeniowy, mały volkswagen garbus, betoniarka, sedes… Podczas tegorocznych inSPIRACJI ich dyrektor artystyczny postanowił pokazać przebraną w migoczący kostium pławę – pięciometrowy znak nawigacyjny, który został wodowany na Odrze pod trasą zamkową. Jak zrozumiałam, gest ten można odczytać jako chęć dodania odrobiny glamouru morskiemu życiu w Szczecinie. Patrząc jednak na znajdujące się nieopodal wesołe miasteczko postawione na Łasztowni z okazji finału regat Tall Ships Races, pomyślałam sobie, że taniego glamouru w Szczecinie akurat nie brakuje.

Instalacja Krater w klubie Elefunk, na zdjęciu Ked Olszewski i Maurycy Gomulicki
Instalacja Krater w klubie Elefunk, na zdjęciu Ked Olszewski i Maurycy Gomulicki

Żeby migotania nie było za mało, Ked Olszewski zaprosił do Szczecina innego króla artystycznej dyskoteki, Maurycego Gomulickiego. Jego instalacja „Krater” zajęła przestrzenie danceflooru w klubie Elefunk. W przeciwieństwie do wabika Keda Olszewskiego, praca Gomulickiego wydaje się doskonale wpisywać w tegoroczną formułę inSPIRACJI. „Orgazm to jest to, co chyba wszyscy lubimy” – powiedział artysta, dumnie prezentując zwiedzającym ściany klubu obryzgane fluoryzującą farbą. Jej intensywny kolor ma ponoć za zadanie stymulować w tańcu gości klubu, a pollockowska forma bryzgów jest zapewne sugestią, że rozbawieni tancerze powinni z danceflooru wskoczyć prosto do łóżka. Niestety, mam wrażenie, że spośród znajdujących się w piwniczce gości nikt się nigdzie nie śpieszył.

Maurycy Gomulicki, „Krater”, fot. Roman Wnuk
Maurycy Gomulicki, „Krater”, fot. Roman Wnuk

To oczywiście nie wszystkie szczecińskie kurioza, z których część trudno brać na poważnie, a nawet komentować. Tak jest z wystawą Eliasa Tobaresa „Genom” w galerii FOTART – to wydarzenie zapisano w programie festiwalu, ale wynika to chyba tylko z uprzejmościowej współpracy między kuratorami 13 Muz i właścicielem FOTART Jerzym Wykowskim. Wernisaż Tobaresa wyglądał zabawnie: na ścianach galerii pyszniło się rasowe arte polo, a między pracami przemykali znerwicowani kuratorzy festiwalu, czujący najwyraźniej pewien dyskomfort. A ja drapałam się po głowie i pytałam samą siebie, co tu właściwie robię.

Elias Tobasres, „Genom”
Elias Tobasres, „Genom”

Pytałam nie raz i nie dwa, zmierzając na kolejne festiwalowe atrakcje, dzięki którym zanurzałam się w coraz bardziej absurdalnej atmosferze, w której głupota staje się mądrością, a mądrości... nie ma. „Proszę Państwa, skąd pochodzimy, jakie są nasze początki, co Państwo myślą na ten temat? Spodziewam się, że artyści mają na to jakiś niezwykły pogląd” – perorował szczeciński dziennikarz Konrad Wojtyła, starając się rozniecić dyskusję podczas debaty „Genesis–pochodzenie, ród, rodzaj. Skąd przychodzimy i skąd jesteśmy?”, która mogłaby posłużyć jako materiał do kolejnego odcinka Rozmów w Toku. Czy zaproszeni do debaty artyści faktycznie mieli coś ciekawego do powiedzenia? Joanna Rajkowska postanowiła mówić tylko o swoim ciele, bo tylko w nie wierzy (no i urodziła córkę); Ryszard Waśko odpowiedział na to pytanie opowieścią o swojej przygodzie w podróży po Australii; Oleg Kulik nic nie powiedział, całą swoją uwagę koncentrując na szklance wody, która stała przed nim. „Dlaczego ta woda jest zielona?” – spytał artysta, i kto wie, może ktoś by mu odpowiedział, gdyby do rozmowy nie wtrącili się zaproszeni do debaty duchowni katoliccy, mający – rzecz jasna – na temat genesis dużo do powiedzenia. Wypowiedzi księży zdenerwowały jednak Joannę Rajkowską, która po wygłoszeniu przemowy na temat średniowiecznych poglądów duchownych, zwinęła się obrażona w kłębek. Spór rozstrzygnęła w końcu pani Agnieszka Samochowiec, psycholog kliniczny, mająca podczas debaty oceniać wypowiedzi artystów: „Jak widzimy, umysł artysty różni się do umysłu zwykłego człowieka” – skonstatowała.

Osobiście nie wątpię w niezwykłość budowy mózgu artysty, chociaż ciągle mam wątpliwości, czy festiwal inSPIRACJE jest robiony z głową. Jego producenci lubią pytania o generalia, idąc tym torem warto więc zapytać: dlaczego inSPIRACJE są, jakie są? A są głupiutkie. Festiwal, który zaczynał jako impreza fotograficzna, z czasem przekształcił się w multidyscyplinarną hybrydę, w której bardziej niż sztuka liczy się przemysł wystawienniczy: festiwalowe wystawy pachną glamourem, są nieciekawe, przegadane, podejmują temat przewodni powierzchownie lub sprowadzają się do mniej lub bardziej zamierzonego grepsu. I wszystko wskazuje na to, że nic się w tej materii nie zmieni. A szkoda. W końcu Szczecin, nawet mimo statusu miasta prowincjonalnego, jest miejscem ciekawym i mającym możliwości rozwoju, przynajmniej w sferze kultury. Dobrze by było, gdyby lokalne instytucje promujące sztukę zamiast produkować sztukę „rozrywkową” generowały wydarzenia przemyślane i podejmujące krytyczny dialog ze szczecińskim dziedzictwem historyczno-kulturowym czy lokalną społecznością. Lub chociaż robiły wystawy na dobrym poziomie, bez kuratorskiej sztampy i wątpliwej jakości arcydzieł. Czy doczekamy się kiedyś takich zmian na szczecińskiej scenie? Na razie dyskotekowe gadżety i udawane orgazmy są tutaj zdecydowanie górą.

9. inSPIRACJE, Szczecin, 1-3.08.2013