Moje dziecko, ty jesteś nienormalny, ty musisz do Berlina1
Tegoroczna edycja poznańskiego Mediations Biennale odbywa się pod hasłem: „Kiedy nigdzie staje się tutaj", a w jego skład wchodzą trzy wystawy główne: „Berlin Heist", „Granice globalizacji" oraz „Shifting Africa". Angielski tytuł wydarzenia - „When There Becomes Here" - przywodzi wprost na myśl legendarną wystawę z 1969 roku, kuratorowaną przez Heralda Szeemana w Kunsthalle Bern - „When Attitudes Becomes Forms"2. Nawiązanie do jednego z najistotniejszych wydarzeń wystawienniczych sztuki XX wieku może być inspiracją oraz wyzwaniem. Może również stać się pułapką. Czy możliwe jest przełożenie klasyki na aktualny język?
Jak tłumaczy dyrektor artystyczny Tomasz Wendland: „tytuł tegorocznego Mediations Biennale w Poznaniu odnosi się do pojęć »Nigdzie« i »Tutaj«, które utraciły swoje, dotychczasowe geograficzne znaczenie. W postglobalnej rzeczywistości mobilność jest jednoczesnym »nigdzie i tutaj«. Nadmiar staje się cechą naszej cywilizacji. Bycie w jednym miejscu nie wyklucza obecności w drugim, a nawet trzecim równocześnie".3
Wydaje się, że ideą wystawy „Berlin Heist", eksponowanej w Muzeum Narodowym oraz w znajdującej się tuż obok Bibliotece Raczyńskich, jest próba zmierzenia się z tematem całego biennale i przełożenie go na jeden konkretny przykład - miasto Berlin. Świadczyć o tym ma również dobór zagranicznych kuratorów - to Shasheen Merali (były dyrektor Haus der Kulturen der Welt) oraz Kerimcan Güleryüz (właściciel galerii Empire Project w Istambule).
„Wystawa »Berlin Heist« to desant międzynarodowej sztuki z Berlina, jednej ze światowych stolic sztuki współczesnej. (...) Zadaniem [kuratorów] jest przedstawienie Berlina nie tylko publiczności polskiej i międzynarodowej, ale również berlińskiej, gdyż fenomen tygla berlińskiego jawić się będzie inaczej z odległości dwóch godzin jazdy samochodem, w kontekście tak rzadko odwiedzanego Poznania"4 - tłumaczy Wendland.
Towarzyszący wystawie na pół teoretyczny, na pół literacki tekst autorstwa Shareena Merali zarysowuje historię miasta oraz związane z nim aktualne kwestie i problemy.
Kto zaś może lepiej opowiedzieć o tym mieście, jak nie mieszkający i pracujący w nim artyści i artystki? „Koncepcja wystawy artystów żyjących w Berlinie ma dwa uzasadnienia. Pierwsze to próba zmierzenia się z fenomenem tego środowiska i prezentacji go samym berlińczykom w zwierciadle osadzonym w innym kontekście, polskiego Poznania. Drugie to realne zainteresowanie naszą sztuką, pozbycie się wreszcie tej żelaznej kurtyny, stała współpraca, mediacje"5 - doprecyzowuje dyrektor artystyczny biennale. Do udziału w wystawie zostało zaproszonych 21 artystów oraz artystek, a także jeden kolektyw. To, co ich łączy, to doświadczenie mieszkania w Berlinie, stałego bądź też czasowego.
Wybór tytułu wystawy, który nie został doprecyzowany ani przez dyrektora artystycznego, ani przez kuratora, zmusza do zastanowienia. Okazuje się, że nie chodzi o niepoprawną pisownię czasownika heißt6, ale o angielski rzeczownik heist, który oznacza „skok", rozumiany w znaczeniu spektakularnego i zaplanowanego rabunku. Jedyne dwa spektakularne rabunki w tym mieście, jakie przychodzą na myśl, to filmowy z „Biegnij Lola, biegnij" Toma Tykwera (tytuł oryginalny „Lola rennt", 1998) i prawdziwy, z 1995 roku, kiedy grupa złodziei wykopała tunel do jednego z banków w berlińskiej dzielnicy Zehlendsdorf, by ukraść bankowe depozyty.
Wątpliwości, o jaki rabunek chodzi, wyjaśniać ma podtytuł wystawy: „Dlaczego miasta naznaczone murami tak nas fascynują" (the enduring fascination with walled cities). Czyli jednak chodzi o Berlin, miasto tak mocno naznaczone historią całego XX wieku. Miasto wyrosłe na pruskiej dyscyplinie i potędze militarnej, miasto wschodnioeuropejskich uchodźców, wielkich kompleksów fabrycznych oraz pracującego w nich proletariatu. Miasto kabaretów, wolności seksualnej, ale też życiowej frustracji. Miasto Róży Luxemburg i Karla Liebknechta, fotografki Yvy, Waltera Benjamina, Kurta Tucholskiego czy Alfreda Döblina. W końcu także miasto wojny - niezrealizowanych wizji Alfreda Speera, bunkra Hitlera i radzieckich zdobywców. Miasto podzielone murem na dwa miasta, wschodnie i zachodnie, z teatrem Bertolta Brechta po jednej i filmem Wima Wendersa po drugiej stronie. Berlin, w którym kiedyś nikt nie chciał mieszkać, a w którym ziszczały się anarchistyczne i utopijne marzenia o innym życiu. Później miasto pustych fabryk, domów, nieużytków. Miasto Martina Kipenbergera, Lou Reeda, Iggy Popa, Nan Goldin. Miasta narkotykowej destrukcji Christiane F. oraz twórczej, również narkotykowej, ekstazy Davida Bowiego.
I w końcu miasto zjednoczone, w którym znowu niemożliwe staje się możliwe. Miasto problem, miasto bankrut, miasto pijawka (z perspektywy zachodnich landów). Miasto ludzi młodych, kreatywnych i pełnych energii. Ale też miasto biedy, zawiedzionych nadziei, niepewności i codziennego zmagania. Miasto ludzi zewsząd, dla których Berlin staje się „tutaj" na stałe bądź tylko na chwilę.
Oglądając wystawę, można odnieść wrażenie, że fakt mieszkania w Berlinie jest jedynym punktem wspólnym, który wszystkich biorących w niej udział artystów i artystki łączy ze sobą. Widać to najlepiej na podstawie prezentowanego malarstwa, które choć powstałe w Berlinie, w żaden inny sposób z miastem tym się nie łączy. Może właśnie dlatego w wystawie brak narracji. W wielu wypadkach trudno znaleźć jakiekolwiek relacje między wystawianymi pracami, jakiś punkt wspólny bądź wyjścia do dalszego dialogu czy konfrontacji. To raczej ekspozycja wielości form twórczych. To główny powód, dla którego „Berlin Heist" trudno się odbiera. Oddziałuje na widzów tak silnie, że nie daje możliwości własnego odnalezienia się na wystawie. Jeśli wystawę w ramach Mediations Biennale traktować jedynie jako prezentację berlińskiej sceny artystycznej, z jej wielością i różnorodnością, to z pewnością się to udało. Można znaleźć na niej zarówno malarstwo, jak i dokumentacje performansów, fotografie, obiekty oraz prace wideo. Jest też miejsce dla enfant terrible niemieckiej sztuki - Jonathana Messe, którego artystyczne ekscesy swego czasu komentowali nawet ci, którzy sztuką się nie interesowali.
Pośród wystawianych prac znalazło się kilka, które szczególnie zwracają uwagę. Ich twórcy w mniej lub bardziej pośredni sposób nawiązują do Berlina oraz poprzez perspektywę tego miasta odnoszą się do bardziej złożonych zagadnień, takich jak tożsamość, kulturowe ograniczenia, kreacja artystyczna czy też wielka historia, na którą nie ma się wpływu.
Do historii Berlina nawiązuje bezpośrednio w swoim wideo Julina Rosenfeld. „Deep Gold" to surrealistyczna opowieść, w której główny bohater, dandys z lat 20. XX wieku, przemierza ulice miasta. Jawa miesza się ze snem, a kolejność zdarzeń nie układa się całość. Wszystko po to, by przekonać się, że oglądaliśmy filmową dekorację, za którą odpoczywają zmęczeni pracownicy planu filmowego.
Kulturowych problemów Turcji dotyczy prezentowany na filmie zapis performansu „Lifting a Secret" Nezaket Ekici. Przywołuje ona historię ze swojej młodości - doświadczenie tradycyjnych tureckich oświadczyn w rodzinnej miejscowości. Wspomnienie tego zdarzenia zapisała na ścianie bezbarwną substancją. Kiedy w trakcie performansu białe ściany zostały ochlapane kawą, z brązowej powierzchni wyłoniła się opowieść oraz imiona dziewcząt wydanych za mąż w ten oto sposób. Kończy ją zdanie: „Jestem bardzo wdzięczna mojemu ojcu za to, że okazał mi szacunek, pytając mnie, czy chcę wyjść za mąż za kompletnie obcego mężczyznę. (...) Nie każda dziewczyna ma takiego ojca"7.
Praca wideo Minga Wonga z projektu „Bülent Wongsoy: Biji Diva!" oparta jest na prawdziwej historii Biji Divy - tureckiej gwiazdy estradowej, zaczynającej w latach 70. swoją karierę jako piosenkarz Bülent, a kontynuującej ją w Berlinie jako kobieta.
Natomiast bohater pracy Simona Fujiwary to erudyta, naukowiec i podróżnik Theo Grüneberg. W 2008 roku artysta stał się posiadaczem jego zbiorów. Na berlińskim pchlim targu w Mauerpark kupił on od wnuka spadek po dziadku - prawie 1000 książek, a także dzienników, płyt winylowych, wycinków z gazet i pocztówek. Od tego momentu Fujiwara rozpoczął rekonstrukcję pełnego meandrów i niesamowitych historii życia człowiek, który zmarł w wieku 136 lat. Życie Grüneberga odzwierciedla nie tyle historię miasta, ile całą niemal historię XX wieku. Wideo opowieść Fujiwary w formie przypominającej wykład opiera się na niezliczonych detalach oraz skrupulatnie zanotowanych szczegółach. Czy może być w takim razie nieprawdziwa?
W instalacji „Women To Go" Mathilde ter Heijne porusza problem niedostatecznej obecności kobiet we współczesnej historii oraz ich anonimowości. Artystka zapełniła jedno z pomieszczeń Biblioteki Raczyńskich stojakami wypełnionymi czarno-białymi pocztówkami. Przedstawiają one fotografie kobiet wykonywane od połowy XIX do lat 20. XX wieku. Na rewersach pocztówek znajdują się biografie różnych kobiet - postaci wybitnych i znanych, ale również tych mniej docenionych. Najbardziej zaskakuje brak korelacji między tekstami a fotografiami. Portrety nie odpowiadają biografiom i za każdym razem, kiedy odwraca się pocztówkę, nie wiadomo, czyja historia się pojawi. Uświadamia to, jak wiele kobiet w historii pozostaje jeszcze anonimowymi i takimi też pozostaną, bez możliwości zajęcia należnego im miejsca.
Po zapoznaniu się z tekstem kuratorskim spodziewałam się innego potraktowania tematu. Zamiast wystawy z motywem Berlina oczekiwałam wystawy o Berlinie. Potraktowania tego konkretnego miasta jako punktu wyjścia do analizy i poruszenia bardziej złożonych problemów bądź fenomenów, które tyczą się nie tyle samego Berlina, ile współczesnej rzeczywistości. Wystawa jednak nie podejmuje krytycznej refleksji na temat Berlina ani jako miasta, ani jako środowiska artystycznego i nie dotyka żadnych dyskusyjnych kwestii. Zaczęły przychodzić mi na myśl podobne wydarzenia, które w założeniu miały na celu ukazanie spektrum berlińskiej sceny artystycznej. Jak chociażby legendarna „Based in Berlin"8 albo „Macht Kunst", pijarowski majstersztyk Deutsche Bank Kunsthalle czy zeszłoroczny projekt „Painting Forever" w ramach Berlin Art Week9. Wszystkim im towarzyszyła krytyka: czy to tych pominiętych, czyli urażonych artystów, czy też profesjonalistów związanych ze sceną artystyczną, którzy widzieli w nich wyłącznie jednostronne narzędzie promocji miasta.
Szkoda, bo właśnie wystaw podejmujących problemy Berlina najbardziej brakuje. Takich, które by nie odnosiły się do wydarzeń historycznych i sztuki już dobrze znanych. Być może właśnie dlatego wystawa „Berlin Heist" tak bardzo rozminęła się z moimi oczekiwaniami. Szczególnie, że wydawać by się mogło, iż odległość dwóch godzin jazdy samochodem pozwala na odpowiedni dystans oraz bardziej odważny stosunek do tego, co się w Berlinie dzieję.
I choć w Poznaniu takiej wystawy nie zobaczyłam, to mam nadzieję, że się jej doczekam, zanim z Berlina się wyprowadzę.