Poland is not ready for that lub kto boi się Karola Radziszewskiego?

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

„Kompletna szarość – to jedyna dozwolona przez ustawę barwa wolności.”
K. Marks, Uwagi dotyczące nowej pruskiej instrukcji o cenzurze

Karol Radziszewski niewątpliwie jest i artystą polskim i queerowym. Polskim – bo często mierzy się z specyficznymi dla tego pięknego kraju ograniczeniami, które należą na ogół do obyczajowych i finansowych; queerowym, ponieważ jego sztuka nie tylko podejmuje kwestie seksualności i płci, ale również robi to w sposób nowatorski, sprzyjający nie tylko podminowywaniu granic czy binarnych podziałów, ale również ich przekraczaniu.

W projekcie "Na własny użytek / For Personal Use", pokazanym na otwartym niedawno 8 Biennale Fotografii w Poznaniu, udział biorą nie tyle artystki czy artyści, co raczej prywatne archiwa erotyczne rozmaitych osób, profesjonalnie zajmujących się sztuką oraz tych, które po prostu zdecydowały się je udostępnić. Wśród nich są starannie kolekcjonowane przez wiele lat erotyczne fotografie, ale też przypadkowo znaleziona na śmietniku kolekcja zdjęć pary kochanków, fotografie osób hetero i homoseksualnych; zdjęcia profesjonalistów i fotografie amatorskie.

Projekt nie celebruje kanonów urody czy seksualności. Jest właściwie wystawą o tym, co kolekcjonujemy. Patrząc na zdjęcia zebrane i pokazane przez uczestniczki i uczestników wystawy, trudno nie pomyśleć o własnych zdjęciach czy kolekcjach, ta wystawa podejmuje więc temat nieco inny, niż po prostu erotyka, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka – moim zdaniem jest przede wszystkim wystawą o kolekcjonowaniu i granicach intymności, o tym, co chciałybyśmy pokazywać, i co staramy się za wszelką cenę ukryć. Seksualność nie jest tu ani fetyszyzowana ani obojętna, choć na zdjęciach widzimy sporo fetyszy, a wśród zwiedzających zdecydowanie dominują próby zachowania obojętności.

Wystawa Radziszewskiego przywodzi na myśl projekty fotograficzne Jacqueline Livingstone – niedawno zmarłej fotografki amerykańskiej, która od lat 1960tych nie tylko fotografowała własną rodzinę, również nago, ale też pokazywała te fotografie na wystawach, czasem w atmosferze skandalu (wystawa z 1976 roku zakończyła się dla niej 3 sprawami karnymi, które co prawda wygrała, ale w międzyczasie jej kariera i możliwości pracy twórczej zostały na wiele lat ograniczone). Również Karol Radziszewski nie waha się – i uważam to za queerowy element jego projektu – dyskutować z nami oraz zaproszonymi do współpracy twórcami i ich archiwami – o tym, co właściwie jest prywatne. Wystawa ta pozwala też zmierzyć się z problemem codziennej pornografizacji przestrzeni publicznej i mediów oraz zadać pytanie o to, dlaczego otwierając gazetę czy skrzynkę pocztową w internecie muszę oglądać wiele mocno useksualnionych, rozerotyzowanych fotografii, zaś w publicznej galerii znacznie ciekawsze wizerunki budzą wątpliwości i wymagają podpisywania oświadczeń.

Jak widać na załączonym filmie, dostać się na wystawę Karola Radziszewskiego nie jest łatwo. Dostępu bronią zasieki przepisów zgrabnie wpisanych w „Regulamin wystawy”, gdzie czytamy między innymi, że wystawa jest „przeznaczona wyłącznie dla widzów pełnoletnich”, że pracownicy galerii mają prawo kontroli dokumentów oraz że należy wyraźnie napisać, że zgadzamy się obejrzeć wystawę (co z nie do końca dla mnie jasnych powodów musimy potwierdzić wpisaniem w oświadczenie własnego adresu). Zabronione jest też fotografowanie i filmowanie wystawy. Mam wrażenie, że autorzy tego regulaminu mogli choćby spróbować jakoś się z tych wszystkich zasieków wytłumaczyć, tymczasem idąc na tę wystawę można się moim zdaniem poczuć jak podczas odwiedzin w więzieniu czy koszarach, i nie jest to ani dobre dla oglądania wystawy ani nie świadczy dobrze o instytucji, która takie regulaminy formułuje. Choć „Regulamin” powstał najprawdopodobniej celem ochrony artysty, placówki, a zapewne również zwiedzających, jednak skala dbałości o ochronę, stopień strofowania i dyscyplinowania przez galerię czy organizatorów, wystawianych prac oraz zwiedzających budzić mogą niepokój. Nie tyle nawet jako forma cenzury (bądź co bądź „Regulamin” nie zabrania zwiedzania wystawy, choć w moim przekonaniu może do tego zniechęcać), ale raczej jako nadanie wystawie "Na własny użytek / For Personal Use" a priori wymiaru skandalu, który należy kontrolować, sformatować i zdyscyplinować jeszcze zanim zwiedzający i zwiedzające zdążą się z wystawą zapoznać. Tu znowu pojawia się analogia z wystawą Jacqueline Livingstone w gdańskim „Pałacu Opatów” w 2009 roku, kiedy to media, zafascynowane możliwością awantury, zgotowały artystce powitanie godne prawdziwej skandalistki, zupełnie ignorując to, że na wystawie pokazane zostały bardzo prywatne zdjęcia rodzinne, wolne od seksualizacji, jaka obecna jest na co dzień w mediach i internecie.

Jak wspomniałam, Karol Radziszewski jest artystą polskim, ponieważ musi się mierzyć z problemem wstydu otaczającego u nas domenę seksualności, wstydu, który uniemożliwia nawet wykonanie na wystawie dokumentacji i przedstawienie jej osobom, które z jakichś powodów nie mogą jej samodzielnie zobaczyć. Zdarzało mi się czytać o wystawach, na których nie byłam, i dokumentacja jest w takich przypadkach bezcenna. Teraz z premedytacją piszę o wystawie, na którą nie pojechałam i nie pojadę, gdyż odstręcza mnie konieczność podpisania dokumentu sformułowanego tak, jakbym jechała na spotkanie z mordercą czy złodziejem, a nie artystą podejmującym nie tylko ciekawe tematy, ale również robiącym to w fascynujący sposób.

Granicą bowiem, którą nie pierwszy już raz narusza w swojej twórczości Radziszewski, i która wydaje mi się znacznie ciekawsza, niż ten rzekomo straszliwy SEKS!!!, na którym najwyraźniej skupili się organizatorzy poznańskiej wystawy pisząc „Regulamin”, jest oczywiście to, czyje archiwa możemy w ogóle publicznie pokazać. Czy osoba musi być księciem lub margrabiną, żeby możliwe było oglądanie jej lub jego erotycznych zdjęć na wystawie? Czy osoba ta musi umrzeć 200 lat przed upublicznieniem jej erotycznych fascynacji? Czy osoba taka musi być katolickim księdzem molestującym małe dzieci albo niedorosłe dziewczyny? Radziszewski zręcznie balansuje na cienkiej i niepopularnej w neoliberalnej Polsce linie klasowych dystynkcji, legitymizujących XIX wieczne fotografie erotyczne (które śmiało i bez skandalu oglądać możemy w wielu galeriach i muzeach) a wykluczających erotykę plebejską i homoseksualną, do której dostępu pilnują wspomniane już zasieki rozmaitych „regulaminów”. One to skutecznie przekierowując nasze zainteresowanie z problemów takich, jak prywatność i jej granice, seksualność, wyobraźnia czy archiwa, na banalny w gruncie rzeczy temat tego, co może być zakazane, a co nie.

Wydaje mi się, że w sytuacji ryzyka związanego z prezentacją takich wystaw, jak "Na własny użytek / For Personal Use", ich organizatorzy nie powinni budować kryminalnego kontekstu wokół projektów zbliżających się do problemów związanych z seksualnością czy intymnością. Nie powinni w moim przekonaniu wzmacniać i tak silnego odium, jakim otacza się projekty związane z seksualnością, nie powinni też dyscyplinować i kontrolować artystów i publiczności w sposób jako żywo przypominający zbieranie danych osobowych w ramach akcji „Hiacynt”, prowadzonej przez PRL-owskie tajne służby w latach 1980-tych, której celem było zebranie materiałów do szykan wobec osób nieheteroseksualnych i werbowania współpracowników. Wchodząc na poznańską odsłonę projektu Radziszewskiego również musimy pozostawić tam dane osobowe, i wcale nie jest powiedziane, że nie zostaną one użyte przeciwko nam, nie jest też jasno powiedziane, czy i kiedy nasze oświadczenia zostaną zniszczone. Więc – znowu – organizatorzy włożyli sporo starań w ochronę, która może budzić wątpliwości odnośnie jej potencjalnych skutków.

Inną jeszcze sprawą jest nasza podatność na obowiązki związane z funkcjonowaniem w społeczeństwie kontroli. Dyscyplinowanie artystów czy artystek oraz placówek prezentujących ich dzieła nie może stanowić kluczowego elementu wystawy, z której nikt nie wraca z wrażeniami o samej wystawie, ale właśnie z poczuciem goryczy i rozczarowania ewidentną nadgorliwością organizatorów ekspozycji.

Prowadzi to do – skądinąd ciekawych – rezultatów, jak choćby zamglony film Aleksandry Polisiewicz, w którym oglądamy zarys konturów eksponatów i postaci uwiecznionych na zdjęciach oraz słyszymy głos artysty opowiadającego o tym, co na wystawie pokazane. Może to jest zapowiedź nowej ekspozycyjnej strategii na przyszłość? Strategii spod znaku nieustającej „ochrony”? Niepokojący efekt szarości obecny w filmie Polisiewicz przywodzi też na myśl smutną szarość pośmiertnych portretów członków i członkiń RAFu namalowanych na początku lat 1980-tych przez Gerharda Richtera. W obu przypadkach mamy do czynienia z ofiarami sankcji. Jeśli nawet w wypadku projektu Radziszewskiego przekroczone zostało jakieś tabu (właściwie jakie?), to możemy chyba wyłącznie mówić o przekroczeniu niedokonanym, o regułach, które – przez sposób, w jaki zostały sformułowane, przez skojarzenia jakie budzą i tak dalej – w gruncie rzeczy stawiają autora wystawy w kafkowskiej sytuacji konfrontacji z prawem. Konfrontacji niewczesnej, i przez to prowadzącej do sankcji. Czy – podobnie, jak w pruskiej prasie, na mocy instrukcji o cenzurze, krytykowanej przez Karola Marksa w przypomnianym na wstępie zdaniu – również i w polskiej sztuce szarość wyprze kolory? Miejmy nadzieję, że – podobnie, jak „Tęcza” na pl. Zbawiciela – również i wystawa „Na własny użytek” doczeka się kolorowej i ostrej dokumentacji.

czytaj/oglądaj więcej:
Ewa Majewska, Ponowoczesna kontrola w społeczeństwie obrazu. Na marginesie wystawy Jacqueline Livingston (artmix)
Jacqueline Livingston, Aleka Polis, Jacqueline Livingston, Album rodzinny. Przestrzenie intymności. (obieg.tv)

regulamin zwiedzania