Gdybym miała grać w ciuciubabkę w przestrzeni wystawy Honzy Zamojskiego w galerii Leto, to co chwilę wpadałabym na różne, dziwne, mniejsze i większe przedmioty zestawione w niecodzienne konstrukcje. Musiałabym zapomnieć o wszystkich swoich przyzwyczajeniach co do zastosowań rzeczy, bo inaczej mogłabym boleśnie upaść.
Z zasłoniętymi oczami wpadłabym na kserokopiarkę, na stos kartek z autoportretem artysty, na albumy ze zdjęciami na półce - w miejscu, w którym bym się jej nie spodziewała - na podłodze. Na sklejony kubek, telewizor, na konstrukcję z desek, która okazuje się drewnianą literą „A" (najlepiej wbiec po schodach i zobaczyć ją z góry, ale już bez opaski na oczach). Zasłonięte oczy nie przeszkodziłyby mi jednak w odnalezieniu Projektu monumentalnej rzeźby, bo na wysoki pion są nadziane ciasteczka z dziurką, które wabią słodkim zapachem. Trzeba jednak uważać, żeby nie podeptać maleńkich schodków prowadzących na monument. W tej niewielkiej galerii jest kilkanaście prac z różnych bajek, które wprowadzają w świat gier i zabaw zaaranżowanych przez artystę kpiarza.
Samo dojście na wystawę jest już trochę jak zabawa w chowanego. Galeria Leto przeniosła się z ulicy Hożej na Mińską 25, do Soho Factory. Trzeba tam najpierw trochę pobłądzić wśród postindustrialnych budynków, adaptowanych do celów artystycznych, biurowych i oczywiście zabawowych.
Punktem wyjścia dla tworzonego autoportretu Honzy jest esej, w którym nowojorski artysta i kurator Ajay Kurian wynotował w 32 punktach, czym jest autoportret. Zamojski bardzo trafnie ilustruje słowa eseisty, z których wyziera humor i dystans. W końcu budując autoportret „idziemy po śladach własnych historii, wyciągamy je na światło dzienne, choć ostatecznie przypomina to tylko bicie piany" (punkt 11. w eseju), a zamiast twarzy „wystarczyłaby szyja i coś, co odróżniałoby przód głowy od jej tyłu. Wówczas przód byłby twarzą".
Przestrzeń wystawy Honzy Zamojskiego Me, myself and I wydaje się pokojem chłopca, który ciekawy świata i siebie spontanicznie tworzy autoportret. Jest typem małego, ciekawskiego, uzdolnionego naukowca-artysty, który buduje swoje światy z odpadów z podwórka i licznych przedmiotów podebranych z domu. To ten chłopiec, który jest utrapieniem dla opiekunek. Podbiera ciasteczka z puszki w kuchni, wyjmuje ze śmietnika zużyte torebki herbaty, buduje litery z desek narażając członków rodziny na potknięcie, kseruje swoje kolaże blokując domową kopiarkę. Wszystko może mu się przydać.
Jako mały modelarz buduje ciasteczkowy maszt, bawi się znaczeniami, zmienia proporcje i nie zwraca uwagi na instrukcje obsługi i cele przeznaczenia przedmiotów. Nadaje im nowe, albo pozbawia ich jakichkolwiek zastosowań. Rysuje setki razy dziecięcą kreską autoportret złożony z trzech kółek i kreski i układa z nich wysoki stos kartek, dochodząc przy tym do wniosku, że „Rośnięcie to strata czasu". Jednocześnie swoim portretem kpi sobie z akademickich prawideł, wymogu oryginalności i niepowtarzalności, ze świata marszandów i kuratorów, ich wymogów i interpretacji. Kopiuje z premedytacją samego siebie i rozdaje swoje „dzieła" za darmo. Skleja kubek i zauważa jego podobieństwo do skamieniałości ostrożnie układanych i scalanych w gablotach muzeów (Martwa natura ze skrzypłoczem). Zastanawia się nad tak zwaną użytecznością i przeznaczeniem rzeczy. Konstruuje neon nie będący żadnym znakiem firmowym czy manifestem, lecz formą estetyczną cieszącą oko twórcy. Rozrysowuje wariacje na temat gier planszowych, buduje z nich kolorowe konstrukcje i wiesza na ścianach jak obrazki, pozbawiając je tym samym funkcji gry.
Są jednak pewne szczegóły, które zdradzają, że artysta nie jest dzieckiem. Bo kiedy wybiera kubki do swoich aranżacji to z bardzo amerykańskim napisem „Yes, we can" i uśmiechniętą twarzą Baracka Obamy. Gdy robi kopie twarzy zmarłego Chrystusa to zestawia ją z popkulturowym symbolem oswojonej śmierci - czaszką rodem z gadżetów dla nastolatków. Ale miesza z dziecięcą wirtuozerią i niefrasobliwością, bez akademickiego zadęcia sakrum i profanum, ładne i brzydkie, użyteczne i bezużyteczne, a to, co monumentalne zamienia w swojskie i chrupiące ciasteczko. Kiedy wiesza na wieszakach coś, co przypomina koszulki, to po zbliżeniu dopiero widać bezkształtne formy z szarego materiału , które tworzą po prostu ciekawą dizajnerską konstrukcję. Niektóre prace nie są nowe, ale zmienione, inaczej zaaranżowane, wpisują się tym w pewien niekończący się proces.
Ceremoniał, rytuał, schemat, odgórne ustalenia co do funkcjonowania codzienności - tu przybierają postać dziecięcej zabawy. Artysta zmienia znaczenia, daje przedmiotom nowe zastosowania, a czasem w imię czystej estetyki daje im prawo do bezużyteczności.
Jeśli sprowadzam Honzę do postaci małego chłopca, a jego prace do zabawek, to jest to chłopiec, od którego dorosły może się wiele nauczyć, a zabawa jego modelami nie będzie startą czasu.
Pokój z zabawkami otwarty jest do końca lipca, a tuż obok w siedzibie Piktogramu Honza Zamojski jako kurator wystawy Bookie zastanawia się, czym jest self-publishing. Wszędzie go pełno.
Honza Zamojski, „Me, myself and I", Galeria Leto, Warszawa, 25.06.11 - 31.07.11