Rok 2011 - rok lewicy w sztuce współczesnej

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Miniony rok upłynął - w mojej opinii - pod znakiem zdecydowanej dominacji nowej lewicy w sztuce współczesnej. Nie jest to szczególny fenomen. Sztuka nowoczesna darzyła od początku różne lewicowe ideologie miłością mocną i oddaniem bezgranicznym, jakie można dostrzec także w oczach cieląt wiezionych do rzeźni. Swoją drogą główni ideolodzy lewicy zachowywali się dokładnie tak, jak ci rzeźnicy, którzy zanim przyłożą pałką po głowie, najpierw po tej głowie pogłaszczą. Rok miniony stanowi jednak apogeum na skali owego oddania, co - nie mam wątpliwości - okaże się jednak rekordem do pobicia. Ale po kolei.


Rok 2010 zamknął się kompromitacją organizacji nazwanej szumnie Obywatelskim Forum Sztuki Współczesnej. Okazało się, że określania „obywatelskie" i „sztuki" są tu użyte nieco na wyrost. To po prostu grupa wzajemnego wsparcia, złożona z dyrektorów instytucji kultury, wpływowych krytyków i znanych artystów, która w rzeczywistości dba o swoje korporacyjne interesy, a nie o demokrację w obrębie sztuki. OFSW zaakceptowało mianowanie na stanowisko dyrektora Narodowej Galerii Sztuki Zachęta Hanny Wróblewskiej przez ministra kultury bez konkursu, chociaż jednym z powodów powstania tego stowarzyszenia było domaganie się otwartych, jawnych konkursów na stanowiska dyrektorskie. To dobitny znak szybkiej erozji ideałów. Ci artyści i krytycy, którzy przystąpili do OFSW kierowani szlachetnymi ideałami (ja też się do nich zaliczałem), mieli okazję przekonać się o naiwności swego podejścia. Pisałem o tym w marcowym numerze „Arteonu" z ubiegłego roku, do którego odsyłam po szczegóły.


10 kwietnia obchodziliśmy pierwszą rocznicę katastrofy samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem. Wydawało mi się, że tak tragiczne i tak szokujące wydarzenie wywoła jakąś reakcję polskich artystów współczesnych. A tu właściwie cisza. Zastanawia mnie na przykład, dlaczego temat ten nie zainteresował Wilhelma Sasnala, który - świadczy o tym głośna wystawa w londyńskiej galerii White Chapel pokazywana pod koniec roku 2011 - wprowadza do swoich obrazów rozmaite newsy z całego świata, począwszy od informacji o pierwszej elektrowni atomowej w Iranie, zabiciu Kadafiego czy ofiarach tsunami. Jak mówi kurator galerii, Achim Borchardt-Hume, najważniejszą kwestią w malarstwie Sasnala jest decyzja, który spośród medialnych, fotograficznych wizerunków uwiecznić na płótnie. To, że w tym zestawieniu tragicznych wydarzeń katastrofa smoleńska nie okazała się istotnym tematem, mówi wiele. Nie tylko o samym Sasnalu, bardziej o mentalności wielu współczesnych polskich trzydziesto- i czterdziestolatków. Wydają się przede wszystkim skoncentrowani na swoim bliskim otoczeniu i rodzinie (ukazuje to rodzinny wątek w twórczości Sasnala, który akurat bardzo cenię), z drugiej strony ich wiedza i refleksja o świecie współczesnym i mechanizmach politycznych jest kształtowana głównie poprzez pozornie bezstronny strumień medialnych obrazów serwowany przez mainstreamowe media, co oddają właśnie wystawy Sasnala. Kastastrofa smoleńska szybko zniknęła z tego strumienia.


Wracając jednak do artystycznej reakcji na katastrofę smoleńską - wyłom w ignorowaniu tego tematu zrobił Artur Żmijewski, który swój film „Katastrofa", rejestrujący reakcję ludzi zebranych po 10 kwietnia na Krakowskim Przedmieściu, pokazał w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w przeddzień rocznicy katastrofy. Żmijewski, członek redakcji „Krytyki Politycznej", deklaruje przy tym obiektywność i brak ideologicznego podejścia do tematu. Jak mówi, jedynie dokumentował to, co działo się na ulicach Warszawy. A jednak, oglądając ten film, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że został on zmontowany pod tezę, która wybrzmiała na łamach „KP" w chwili, gdy Żmijewski sięgnął po kamerę. Tezę głoszącą, że narodowa żałoba, z którą mieliśmy do czynienia po 10 kwietnia 2010 roku, to chorobliwy objaw polskiego fanatyzmu, karmionego romantycznymi miazmatami.


Kolejne wydarzenia świadczyły, że „Krytyka Polityczna" całkowicie zawładnęła umysłami osób wpływających na polskie życie artystyczne. Komisja wybierająca projekt kuratorski do polskiego pawilonu narodowego na Biennale Weneckim postanowiła oddać go tym razem artystce z Izraela, Yeal Bartanie. Jej projekt przedstawiał w trzech filmach losy organizacji Ruchu Odrodzenia Żydowskiego w Polsce. W rolę lidera wcielił się Sławomir Sierakowski z „Krytyki", który w płomiennym przemówieniu, napisanym przez jego koleżankę, Kingę Dunin, zapraszał Żydów do powrotu do Polski. Dlaczego nie? Brzmi to wszystko bardzo szlachetnie i słusznie. Jest jednak pewien haczyk, relacje polsko-żydowskie zostają tu bowiem wyizolowane z kontekstu historycznego. Powoduje to, że mamy do czynienia z artystyczną manipulacją. Widzowie filmów Bartany (zwłaszcza spoza Polski) mogą odnieść wrażenie, iż szlachetny gest wynika z faktu, że to Polacy jako naród przepędzili lub wydatnie przyczynili się do usunięcia Żydów ze swojej ojczyzny. Oczywiście nic bardziej błędnego: zarówno Holokaust, jak i antysemickie czystki były organizowane i podsycane przez dwa totalitaryzmy: nazistowski i komunistyczny. Ich ofiarami był też naród polski. Co oczywiście nie zmienia faktu istnienia patologicznych jednostek lub grup, które wpisywały się w te zbrodnicze działania nazistów i komunistów. Wbrew temu co pisze w swoich książkach Jan Tomasz Gross, nie można tu mówić o odpowiedzialności całego narodu.
Praca, choć wydaje się zrobiona z przymrużeniem oka, wpisuje się jednak dokładnie w ideologię nowej lewicy, manipulującej historią i kreującej groźnego polskiego nacjonalistę i ksenofoba na głównego wroga współczesnej demokracji i pojednania. Niestety, dużo racji mają The Krasnals, którzy tak ocenili tegoroczną prezentację w polskim pawilonie: „Zamiast SZTUKI «Krytyka Polityczna» urządziła sobie stoisko propagandy własnych poglądów politycznych".


Podobnie pod mentalnym patronatem „Krytyki Politycznej" przebiegła polska prezentacja w ramach praskiego Quadrinnale, międzynarodowego przeglądu scenografii teatralnych, w tym roku zorientowanego na sztukę współczesną. Pisałem o tym obszernie w artykule publikowanym w sierpniowym numerze czasopisma „Arteon". Kuratorki polskiego pokazu postanowiły zaprezentować tzw. sztukę polityczną, która w ich intencjach ma transformować widza w aktywnego obywatela. W grupie prac pokazały m.in. dokumentację „Dotleniacza" Joanny Rajkowskiej i projektu projektu „Wspólna sprawa" Pawła Althamera. Jednak moim zdaniem polityczność tej sztuki nie przejawia się tyle w aktywizowaniu społeczeństwa, ile w manipulacji nim, co w wypadku przywołanych wyżej projektów łączy się z pewnego rodzaju infantylizacją. Walka o utrzymanie „Dotleniacza" - oczka wodnego na warszawskim placu Grzybowskim, które stworzyła Rajkowska i które spodobało się okolicznym mieszkańcom - była w istocie walką o neutralizację znaczeniową tego miejsca w centrum stolicy. Walką o prawo odtworzenia w środku współczesnego miasta utopijnego miejsca kontaktu z naturą jakby rodem z przebrzmiałych już idei Rousseau. Idei naiwnych i w swej naiwności przyjemnych, pozornie nieszkodliwych, a jednak w połączeniu z ideologią lewicową dających mieszankę wybuchową. Podobnie ma się rzecz z akcją Althamera, uroczystą celebracją fundamentalnych dla III RP wyborów w 1989 roku. Dużo tu złotego koloru, mało natomiast nie tylko złotych, ale i jakichkolwiek myśli. To rodzaj artystycznej cepeliady, do której chętnie przyłączają się politycy - m.in. Jerzy Buzek, który otrzymał nawet od Althamera specjalny złoty kostium. Wizerunek polityka będącego za pan brat ze współczesną sztuką nie przeszkodził zresztą Buzkowi dwa lata później biernie przyglądać się cenzurze wystawy zdjęć o tragedii smoleńskiej w Europejskim Parlamencie, którego wszak jest przewodniczącym.


Swoistą kulminacją opisywanego procesu był Europejski Kongres Kultury we Wrocławiu. Organizatorzy skutecznie wyeliminowali spośród uczestników tych myślicieli, którzy ujmują rzeczywistość w innych niż lewicowe kategoriach. Świadczy o tym m.in. przykład odrzucenia tekstu socjologa Michała Łuczewskiego. Został on zamówiony przez portal Europejskiego Kongresu Kultury w ramach bloku tematycznego „Niebezpieczne związki. Władza a kultura". Jednak, jak podaje na swoim blogu Bronisław Wildstein, (http://blog.rp.pl/wildstein/2011/08/01/ideologia-jako-kultura/) redaktorka naczelna serwisu informacyjnego kongresu Agnieszka Berlińska odrzuciła tekst, bo propagował on „ideologię" chrześcijańską, a przesłanie kongresu powinno być „uniwersalne".

Interesującym i pouczającym wydarzeniem w ramach Kongresu stał się projekt kuratorski „Emergency Room" duńskiego artysty Thierry'ego Geoffroya (http://obieg.pl/obiegtv/23367). Zaproszeni przez niego artyści mieli czynić ze swoich prac codzienny, bieżący komentarz do ważnych kryzysów, wydarzeń społecznych i politycznych. Podczas „pasaży", czyli zmian ekspozycji, które odbywały się dwa razy dzienne, na komendę kuratora artyści umieszczali prace i odbywała się krótka dyskusja na temat każdej z nich, rodzaj testu trafności komentarza. Prace, które nie przeszły testu, były usuwane. Te, które się sprawdziły, miały zostać po eksponowaniu przeniesione do tzw. Delay Museum.

Najpierw idea ta rozbawiła mnie. Artyści biegnący na hasło kuratora do owego „Emergency room", żeby szybko umieścić swoją pracę w formie np. wbitego w ścianę widelca z napisem „Somalia" (to zapewne komentarz do głodu w Afryce) - wyglądają dość komicznie. Ale za chwilę rozbawienie przeszło w przerażenie. Bo oto mamy tu jak w pigułce zaprezentowaną anatomię nowego rodzaju socrealizmu. Soc-, bo wystarczy nawet pobieżny rzut oka na prace, żeby stwierdzić, że to perspektywa nowej lewicy stanowi filtr wyboru tematów. Realizm, bo choć realizm duchampowskiego ready-made zastąpił dziewiętnastowieczny realizm malarski, to mamy do czynienia z tą samą plakatową nachalnością, cechującą dzieła dawnych politycznych wyrobników. Dlaczego artyści godzą się na taki układ?


Inicjatywa Geoffroya jest dla mnie ważna i cenna, bo nie tylko utrwala rodzaj niekorzystnych - z mojej perspektywy - zjawisk dla kultury, ale także je obnaża, ujawnia mechanizmy. Na przykład nie trzeba było długo czekać. Po wyborach do Sejmu RP w październiku minionego roku, w których zaskakujący sukces odniosła partia Palikota propagująca hasła antyklerykalne, Artur Żmijewski postanowił zareagować i odtworzył w teatrze pełną liturgię Mszy Świętej, zmieniając kapłana w aktora, a wiernych w biernych widzów. Całe przedsięwzięcie, wbrew temu co pisze Tomasz Terlikowski, dostrzegając w nim ukryte wołanie o filozoficzną głębię, jest tanią i w dodatku nieudaną prowokacją. Żmijewski zareagował jak jeden z artystów zaproszonych przez Geoffroya: poczytał trochę powyborczej mainstreamowej prasy, pełnej komentarzy o desakralizacji społeczeństwa, i postanowił proces ten spuentować, desakralizując liturgię Mszy Świętej. Jeszcze przed prezentacją tego przewidywalnego spektaklu odbył się „pasaż" w formie obszernego tekstu w „Gazecie Wyborczej", podkreślających wagę przedsięwzięcia. Teraz czeka już tylko muzealna sala.


Ostatni akcent minionego roku to wystawa „Thymós. Sztuka gniewu 1900-2011" Kazimierza Piotrowskiego. Wystawa ta wyłamuje się z zarysowanego wyżej obrazu dominacji perspektywy lewicowej w sztuce minionego roku i zarazem jakby podkreśla tę dominację. Piotrowski zbudował wystawę, świadomie kierując się odmiennym zapleczem ideologicznym. I chyba tak powinno być, że wystawy kuratorskie prezentują różne (także ideologicznie) sposoby interpretacji dzieł sztuki. Jednak reakcją większości krytyków nie była polemika z tym sposobem interpretacji, ale zarzut ideologizacji i upolitycznienia sztuki, jakiego dokonał Piotrowski. Tak jakby wszystkie inne prezentacje, w tym te, które opisałem wyżej, były apolityczne i neutralne ideologicznie. Pokazuje to wyraźnie punkt, w którym jesteśmy: ideologia nowej lewicy, popularyzowana w mainstreamowych mediach w formie poprawności politycznej (po szczegóły odsyłam do książki Agnieszki Kołakowskiej „Wojny kultur i inne wojny", wyd. Teologia Polityczna, 2010), zawładnęła niepodzielnie umysłami ludzi sztuki. Stała się dogmatem, czymś na kształt zadekretowanej prawdy (choć oczywiście środowiska te zaprzeczą istnieniu jakiejkolwiek prawdy), która nie dopuszcza istnienia innych opcji. Paradoksalnie fanatyzm, który sztuka współczesna próbuje zwalczać, drąży ją od środka. Kazimierz Piotrowski spróbował w gniewnym geście targnąć się na ten dogmat - stąd taka gwałtowna reakcja artystów i krytyków. Czy ktoś w nadchodzącym roku powtórzy ten gest? Nie mam wielkich nadziei.