Czego mi zabrakło w ubiegłym roku? - pyta mnie „Obieg". Otóż zabrakło mi obiegu.
Późną jesienią Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie zainicjowało cykl spotkań ze słynnymi krytykami. Przyleciał i Adrian Searle, i Jennifer Allen, uroczo śmiejąca się z własnych dowcipów, i aktywistka Ekaterina Degot. Elisabeth Lebovici - już w tym roku - nawoływała, by pisać blogi. Cykl, który miał rozbudzić krytykę i pokazać nowe potencjalne kierunki, przyniósł dla nas smutną refleksję - krytyka się kończy, przynajmniej w swej tradycyjnej formie. I nic nie możemy z tym zrobić. Może jakieś muzeum pomyśli o kursach reedukacyjnych.
Wizja kryzysu - kryzysu w ogóle, nie tylko krytyki artystycznej - przyniosła w ostatnim roku wyklarowanie się postaw. Maski opadły. To, że spora część środowiska sztuki współczesnej podziela poglądy mniej lub bardziej lewicowe, wiadomo było od dawna i bez jasnych deklaracji ideowych Sasnala. Oskarżenia o zdominowanie dyskursu przez „Krytykę polityczną" i zideologizowanie go (Bartana w Wenecji, Żmijewski w Berlinie) idą dziś w parze z czynami. Mam na myśli przede wszystkim toruńską wystawę Thymós. Sztuka gniewu. Powtórzę się, pisząc, że uważam poglądy Kazimierza Piotrowskiego czy Piotra Bernatowicza (który się chyba jeszcze nie w pełni ujawnił) za sobie obce, a dla ogółu niebezpieczne. Tym bardziej, że wpisują się w brutalizację rodem ze stadionów i Krakowskiego Przedmieścia. Ale wiemy już przynajmniej, gdzie przebiega niewidzialna barykada.
Nie jest tak - jak chciałaby Marta Tarabuła - że nagle następuje ideologizacja czegokolwiek. Ale teraz wiemy, kto jest po której stronie. I będziemy musieli ze sobą rozmawiać. Mam tylko nadzieję, że liczyć się będzie siła argumentów, a nie emocjonalne natężenie inwektyw.