Replika

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

W artykule w Gazecie Wyborczej z 20.12 Tadeusz Sobolewski przedstawił najnowszy projekt artystyczny Artura Żmijewskiego, a mianowicie film poświęcony tragedii smoleńskiej. Napisałem polemikę, która dwa dni później znalazła się w redakcji "Wyborczej". I tyle. Zero reakcji (nie licząc prywatnych wyjaśnień). Zresztą nie po raz pierwszy. Nie ma więc co dramatyzować, pora by się było raczej przyzwyczaić. Nie będę zatem wołał wielkim, a drżącym z przejęcia głosem pełnym bólu o cenzurze, o dławieniu wolności słowa, o pseudodebatach służących jedynie "lansom" i siłowemu wręcz utrwalania "ulubionego obrazka rzeczywistości". Ale nie przestanę się jednak dziwić, i to dziwić w sposób aktywny, czego zresztą wyrazem miała być i poniższa polemika. Utwierdza mnie to też w podejrzeniu, że być może zawarte w niej tezy są słuszne.

Niemal cała pierwsza połowa tekstu Sobolewskiego to przekonywanie czytelnika, że artysta wcielił się w postać bezstronnego obserwatora, czy wręcz etnografa. To mnie zaciekawiło, gdyż w mikroświecie artystycznym Żmijewski znany jest od lat z monotonnego już właściwie "ociekającego jadem demaskowania" "ociekających jadem moherów". Czyżby ten aktywista i funkcjonariusz Krytyki Politycznej wyrósł już z jednostronnych radykalizmów? Druga część artykułu rozwiewa te nadzieje. Znowu to samo, a te wszystkie deklaracje bezstronności, to tylko kolejny trik publicystyczny.

Problem jednak nie polega na tym, by wyważać racje "postępaków" i "moherów", czyli angażować się w ich wspólny show, lecz w tym, że nasza przestrzeń publiczna jest redukowana niemal wyłącznie do samej tej opozycji, czyli wyłącznie do skrajności. Oczywiście żyjemy w czasach, gdy mass media i rynek preferują zdarzenia i postacie "wyraziste", ale to nie powód, by kształtować według tychże reguł nasze życie intelektualne. I artystyczne. Tymczasem bezkrytyczna apologia "krytycznej" sztuki po prostu obezwładnia. Nawet najbardziej zbożne wędzidła i kagańce ideologiczne narzucane sztuce, są tylko... kagańcami. Nie ma co liczyć, że doraźne instrumentalizowanie i funkcjonalizowanie sztuki dla choćby świetlanych celów społecznych, cokolwiek przyniesie dobrego. Zawsze kończy się tak samo - legitymizacją schematycznej bezmyślności. Społeczne oddziaływanie sztuki krytycznej jest właściwie zerowe, to czysta fikcja. Tzw. masy nie oglądają jej, nie chcą jej oglądać, a zmuszone przypadkową sytuacją reagują odwrotnie do zamierzeń twórców - wzrostem resentymentu i przeświadczeniem, że znowu ktoś chce nimi manipulować. Jedynym właściwie skutkiem sztuki krytycznej jest - paradoksalnie - zamiana tych doraźnych technik prowokacji i obsceny w trwałe normy społecznych zachowań. I to już widać: co drugi polityk chce być twórcą happeningów.

W przypadku polskiej sztuki wręcz należy mówić o karykaturze sztuki krytycznej i zaangażowanej. O ile w "cywilizowanym świecie" giganci tego typu strategii artystycznych (np. Hans Haacke) demaskują uzurpacje i przekręty elit, o tyle u nas potępia się masy za to, że... są masami, czyli że są ciemne, niewykształcone, biedne, kalekie etc. Ponadto wmawia się, że szarpanie ich świętości jest "manifestacją wolności słowa", natomiast ich protesty przeciwko temu już nie jest taką manifestacją wolności słowa, lecz jego... kneblowaniem. Jak tu w ogóle można mówić o jakiejś racjonalności i postępie?

Nieco abstrahując od sytuacji: coraz częściej sztuka współczesna staje się, i mówię to z głębokim bólem, pretekstem do legitymizowania bezmyślności. Szukając na "siłę" nowych form inteligencji, wrażliwości, czy wyobraźni, wcześniej czy później znajdziemy się w sytuacji, że jedyną "nową" formą inteligencji będzie głupota, "nową" wrażliwością otępienie, a "nową" wyobraźnią pusta bezczelność. W przywoływanym artykule co chwila pojawia się informacja, że projekt Żmijewskiego realizowany jest za pieniądze Biennale Sztuki w San Paulo. Nie łudźmy się, że "standardy" światowości zdolne są nas ocalić od bezmyślności i bylejakości. Nie miejmy też złudzeń - tak jak nasze pokolenia chichotały z dajmy na to dziewiętnastowiecznego akademizmu z jego nadętymi upudrowanymi herosami i lukrowanymi nimfami etc., tak i nasi potomkowie nie oszczędzą nam szyderczego rechotu oglądając lansowanych dzisiaj idoli artystycznych.

Szkoda, wielka szkoda, że łamy "Wyborczej" dla wyższych racji społecznych i politycznych, tak mimo wszystko jednostronnie obsługują zróżnicowaną i bardzo różnorodną sztukę współczesną. To nie jest tak, że sztukę trzeba utożsamiać z samą wolnością, oraz że możliwa jest dziś tylko jedna wykładnia tejże wolności (przestrzegał przed tym już dość dawno Ulrich Beck). Trzeba to wyraźnie powiedzieć, dzisiejszy artworld zdominowany jest przez język, myślenie i funkcjonalizacje nowolewicowe. Trzeba być świadomym, że narzuca to określone ramy dla myślenia i wyobrażania. W świecie neolewackim wszystko jest efektem walki - walki klas ekonomicznych, politycznych, a potem walki pokoleń, ras, płci, profesji etc. Celem jest tu wolność, ale wolność rozumiana jako dominacja nad innymi - jestem wolny o tyle, o ile zniewalam innych, o ile demaskuję jako zniewolonych, tych co myślą inaczej niż ja. A w konsekwencji tego: postępowymi, tolerancyjnymi, aktualnymi, światowymi etc., są ci, którzy myślą tak samo jak ja. Dla mnie to żenada. I kolejny paradoks: nowolewacki artworld praktykuje jakoby wolność, bo walczy z "moherowym" zniewoleniem społeczeństwa, ale kto będzie walczył z nowolewackim zniewoleniem artworld'u?... Jak można wmawiać, że jedna forma zniewolenia jest lekarstwem na inną formę zniewolenia, czyli że niby miałaby być wolnością?

Największą szkodę, jaką można wyrządzić sztuce, to twierdzić, ze dominujący jej dziś obraz i hierarchie są ostateczne oraz że nie ma dlań alternatywy. To zaprzecza samej idei sztuki, jej an/archiczności. Może więc na łamach "Wyborczej" znalazłoby się od czasu do czasu miejsce na inne myślenie o sztuce. Na przykład, że sztuka nie jest pouczaniem innych, jak mają myśleć, odczuwać i wyobrażać sobie. Ale dla przykładu: sztuka jako inicjacja w doświadczenie podmiotowej wolności, jej przywracanie? Sztuka jako uprzytamnianie wagi pojedynczego spojrzenia i myśli? A nie łopatologia "dziejowych konieczności", "aktualności" i "światowości", czyli tak naprawdę smętna redukcja człowieka do abstrakcyjnych socjologicznych uogólnień lub psychologicznych typologizacji.

Konkludując i znów nieco uogólniając: powoli nasza przestrzeń publiczna przemienia się w toksyczną tragifarsę. Także i sztuka robiona na jej miarę (tzw. postsztuka). Trzeba być tego świadomym i próbować się na nią uodparniać, uczyć dystansu wobec dominujących w niej marketingowych manipulacji. Nie jest zatem cnotą, ani też twórczością adaptacja do niej: ani adaptacja świadoma, ani krytyczna, ani nawet subwersywna. I jest to raczej dosyć ponura konstatacja, a nie ideał do którego powinniśmy zdążać.

Tak więc nadal trwam w swym zdziwieniu.

Artur Żmijewski, "Katastrofa", fot. KP, 2010
Artur Żmijewski, "Katastrofa", fot. KP, 2010